witam, kłania się wokalista dropsów. odrobina wspominek zapisanych moją ręką. myślę, że stałych bywalców forum zainteresują: "...3 maja 2000 r. wczesnym rankiem dwoma samochodami wyruszyliśmy do Tomaszowa Lubelskiego, by wieczorem zagrać na imprezie organizowanej przez młodego wikariusza jednej z tomaszowskich parafii. Całość nosiła nazwę „Granie dla Matuchny”, bo odbywała się w dniu maryjnego święta. Wcześniej trabantem pojechali Nikifor i Marcin, zabierając perkusję a nieco później astrą Topka sam Topek, jego dziewczyna , Lechu oraz ja. Mimo ogromnej odległości podróż minęła szybko i bez niespodzianek. W czasie jazdy, wykorzystując lechową umiejętność gry na harmonijce ustnej , ułożyliśmy własną wersję pioseneczki „Kuferek”, znanej z serialu „Czterej pancerni i pies”. Ani się spostrzegliśmy a już byliśmy w Tomaszowie. Pilotowani telefonicznie przez Nikifora, który dojechał wcześniej, trafiliśmy na stadion miejski, czyli arenę naszego występu. To niesamowite uczucie, Drogi Czytelniku, gdy jadąc wolniutko mijasz tłum żądny, by Cię zobaczyć a porządkowi otwierają przed Tobą bramę stadionu, niczym wrota do światowej kariery. Jesteś w stanie sobie to wyobrazić? A myśmy to przeżyli.
Chwilę później dopadła nas proza życia. Nikifor i Marcin witając się z drugą częścią nasielskiej wycieczki oznajmili nam, że dostali od organizatorów informację, że jeśli chcemy wystąpić to musimy mieć własne wzmacniacze, a skoro ich nie mamy powinniśmy je sobie od kogoś pożyczyć. Ja miałem pożyczyć od Litzy, czyli Roberta Fridricha, gitarzysty 2 TM 2’3, szerszej publiczności znanego jako „dyrygent ARKI NOEGO”, to ten facet z gitarą i dreadami. Poszedłem więc pożyczyć, a po drodze zachwycałem się ogromną sceną, taką jakie widać w telewizji podczas relacji z wielkich letnich festiwali. Nagłośnienie też robiło wrażenie, siedem tysięcy watt na stronę. Mogło zakręcić się w głowie skromnym chłopcom z małej miejscowości. Litza okazał się miłym gościem, nie robił żadnych problemów i do wzmacniacza „dorzucił” jeszcze własny przester do gitarki. Podobnie wspaniale zachowali się inni muzycy. Chwilę później zrobiło się jeszcze bardziej miło, bo dziewczyna z obsługi, na oko ważąca 100 kilo posiadaczka imponującego zarostu, zaproponowała nam obiad. Niestety obiad przepadł, bo musieliśmy biec już na próbę.
Zespół DROPSY miał zaszczyt otwierać tą zacną imprezę. Tym bardziej szczególnie się czuliśmy, że w loży honorowej zasiedli dostojnicy kościelni wysokiego szczebla, reprezentujący kilka diecezji z lubelską na czele. Jeśli chodzi o młodych słuchaczy to też było dla nas duże przeżycie, bo przyszło kilka tysięcy ludzi. Mimo tremy pętającej nam nogi występ DROPSÓW wypadł co najmniej przyzwoicie i nie musimy się go wstydzić. Wszystkie utwory zostały przez publiczność bardzo ciepło, choć nie da się ukryć, że duża scena i konfrontacja z profesjonalistami obnażyła niedoskonałości, do tej pory dla nas niezauważalne. Topek nagrał wszystko na video, więc już w nocy, na gorąco, wiedzieliśmy, co należy zmienić czy poprawić. Przede wszystkim aranżacje piosenek były niedoskonałe, brzmieliśmy surowo, za surowo jak na zespół reggae, byliśmy statyczni, staliśmy bez ruchu, bez sensu. Brakowało luzu, spontaniczności...Trzeba było nad tym popracować. Po nas na scenę wchodziły kolejne kapele, bezpośrednio po DROPSACH tomaszowscy bluesmani z THE COLT, a potem warszawsko-poznańskie gwiazdy. Choć w dzień było około 20 stopni na plusie i piękne słoneczko to wieczorem z godziny na godzinę obniżała się temperatura, zatrzymała się na –4. Potwornie zziębnięci pognaliśmy na nocleg do przemiłej rodziny, która ugościła nas pięknie, częstując pyszną kolacją a rano śniadaniem. Ksiądz organizator wypłacił nam ponadto zwrot za paliwo i jeszcze trochę. W znakomitych nastrojach mogliśmy wrócić do domu. Zespół wracał w komplecie jednym autem. Niestety to auto to była fura Nikifora, bo Topek od razu po noclegu zawinął się z dziewczyną w Bieszczady. Nie wiem, jak udało się nam czterem zmieścić do trabanta. Co prawda trabant był w wersji kombi, ale każdy z nas pasażerów trzymał w nogach lub rękach jakiś element perkusji lub gitarę. O komforcie podróży mowy być nie mogło. Mimo to do Ryk było jako tako. Jakieś 25 kilometrów za Rykami w naszym aucie urwało się koło. Cudem nikomu z nas nic się nie stało. Żaden z mijających nas kierowców nie chciał lub nie umiał pomóc. Z niespodziewaną odsieczą przyszedł, a właściwie przyjechał przypadkowy rowerzysta, który wskazał najbliższy warsztat samochodowy. Operacja uruchomienia auta trwała dość długo, ale koniec końców wieczorem dotarliśmy do Nasielska. Dziś jestem pewien, że pomogła boska interwencja...
Następny koncert z tej serii odbył się już dwa dni później, 5 maja, w piątek. Tym razem mieliśmy rozgrzewać publiczność przed występem tylko 2 TM 2’3, przez fanów pieszczotliwie zwanym „Tymoteuszem”. Jedynie dwie kapele więc impreza zapowiadała się prestiżowo. Do Warszawy przyjechaliśmy dużo za wcześnie, bo już około 17, a początek imprezy zaplanowano na bodaj 19. Miał to być wyjątkowy koncert, bo odbywał się na scenie ustawionej na dole schodów prowadzących do bazyliki przy ulicy Kawęczyńskiej na Szmulowiźnie. To co rzuciło nam się w oczy to fakt, że scena nie posiadała oświetlenia. Po prostu podest i tyle. Ciekawe. Nie miała też dachu na wypadek deszczu, ale na szczęście słoneczko pięknie świeciło. W pobliżu nie było widać nikogo z organizatorów, więc mając na oku nikiforowego trabanta usiedliśmy na schodach. Nikifor wybrał się tramwajem do sklepu Hołdysa po pałki, bo oczywiście swoich zapomniał a reszta kapeli oddała się biernej obserwacji wydarzeń rozgrywających się dookoła. A było na co popatrzeć. Folklor praski, czyli łyse pały w dresach z pistoletami za paskami spodni, zupełnie nie kryjące się ze swoimi ciemnymi interesami, robionymi kilka metrów od nas i natrętne dzieci ulicy zjeżdżające po szerokich poręczach bazyliki to nie jest to, co lubię najbardziej, zwłaszcza, gdy próbuję skoncentrować się przed ważnym występem i paraliżuje mnie potworna trema. Koledzy mieli podobne odczucia i wszyscy czuliśmy wielki dyskomfort. Zazdrościliśmy Nikiforowi, że nie musi się tu z nami nudzić i patrzeć na popołudniowe życie zakazanej dzielnicy. Ale w końcu wrócił i nudziliśmy się we czterech. Byliśmy zaskoczeni, że za kilkanaście minut początek imprezy, a w promieniu kilometra ani jednego fana muzyki innej niż dyskotekowa. O 18. 55 nagle i niespodziewanie podjechało auto, z którego wyskoczyło dwóch muzyków 2 TM 2’3, czyli Litza i Stopa, perkusista grupy. To było ciekawe wrażenie, bo wydawało się nam, że za tym samochodem przybiegła kilkusetosobowa grupa odzianych w czerń, długowłosych metalowców. Zupełnie nie wiadomo skąd! Nagle pod sceną zebrała się pokaźna ekipa w koszulkach KORNA i THERIONA. Trochę się przestraszyliśmy jak zostaniemy przyjęci przez tych ortodoksów ciężkiego grania, ale podjęliśmy wyzwanie. Oczywiście na naszą próbę nie starczyło czasu, zrobili ją tylko koledzy z „Tymoteusza”, którzy w niewielkich odstępach czasu docierali kolejno na miejsce akcji. Już stało się jasne, że można będzie grać tylko do zmroku, a robiło się coraz później. Nasz stres potęgowała obecność kamer telewizji „Polsat” oraz znanego w rockowych kręgach dziennikarza radiowego Piotra Szarłackiego, zwanego Makakiem, który właśnie dla „Polsatu” przeprowadzał wywiad z zawodowymi muzykami. Litza zrobił nam reklamę, bo do kamery opowiedział o zespole DROPSY, padła nazwa Nasielsk, słyszeliśmy to na własne uszy. Było nam miło i nastrój uniesienia nie minął nawet wtedy, gdy menadżer 2 TM 2’3 zakomunikował nam, że mamy się instalować na scenie i mamy...dziesięć minut na swój występ. Cóż było robić, podłączyliśmy instrumenty i zagraliśmy dwie piosenki, „Bezsenną noc” i „Salvadora Dali”. Dziś napisałbym, że to żelazne hity, ale wtedy były to świeżutkie, nieograne utworki i właśnie przechodziły chrzest bojowy. Chyba zdały egzamin, bo publiczność przyjęła nas bardzo ciepło, śpiewając ze mną wokalizę z „Salvadora”. I wszyscy ci ludzie śpiewali ją nawet wtedy, gdy schodziliśmy ze sceny. Nie było mowy o bisach, bo pomału robiła się szarówka a „Tymoteusz” jeszcze nie zaczął występu. Po obejrzeniu ich koncertu zerkaliśmy lekko zazdrośnie, jak rozmawiają z fanami i dają autografy. Może my też tak kiedyś będziemy...Pakowaliśmy sprzęt do trabanta, kiedy podbiegła do nas grupka dziewcząt, prosząc o autografy. Zaskoczeni daliśmy im je, ale już biegła następna grupka a potem jeszcze jedna i jeszcze! Rozdawaliśmy nasze podpisy przez pół godziny. Do domu wracaliśmy jak na skrzydłach, szczęśliwi i spełnieni.
A już w niedzielę 7 maja następna okazja do wspólnego występu z dobrze znanymi już muzykami, Juwenalia w Akademii Wychowania Fizycznego na Bielanach. W programie imprezy my, ARMIA, HOUK, 2 TM 2’3 oraz warszawiacy z kapeli mieszającej ska i punk, GOOD RELIGION. Znów trabant jako środek transportu. Mieliśmy ogromnie dużo szczęścia, że dotarliśmy cało, bo w połowie drogi Nikifor poinformował nas, że w aucie brak jakichkolwiek hamulców. Na miejscu nie mniej emocji. Próby zawodowców trwały godzinami, my mieliśmy grać pierwsi, więc byliśmy ostatni do próbowania. Gdy w końcu weszliśmy na estradę, dostaliśmy kilkanaście minut na sprawdzenie instrumentów. Dla rozgrzewki zagraliśmy trzy utwory. Nawet chyba nie w całości. Tak na oko publiczność składała się z trzech tysięcy ludzi, kilka osób podczas naszej próby kiwało się w rytm muzyki, reszta leżała pokotem na trawie, łaziła, gadała, piła rozmaite napoje itd. Po wszystkim, czyli po kwadransie zeszliśmy ze sceny, z przekonaniem, że za chwilę na nią wrócimy. A tu do mikrofonu podeszły dwie długonogie studentki AWF i uroczyście rozpoczęły imprezę, zapraszając na scenę zespół...GOOD RELIGION. A nas jakby tam w ogóle nie było. Próbowaliśmy interweniować ale bez skutku. W dodatku organizator imprezy nie dał się złapać i nie wypłacił nam obiecanych kosztów podróży. Wściekłość, szok, niedowierzanie..." pozdrawiam!
|