55. Concert in Japan (1966)
*****
John Coltrane - saksofony: sopranowy, altowy,tenorowy, klarnet basowy, instrumenty perkusyjne
Alice Coltrane - fortepian
Pharaoh Sanders - saksofony: altowy,tenorowy, klarnet basowy, instrumenty perkusyjne
Jimmy Garrison - bass
Rashied Ali - bębny
Japończycy to fajni ludzie.
Ich świat kręci sie w odwrotną stronę od naszego, a ich głębokie uwielbienie i oddanie do wszystkiego, co okrada duszę Indianina, budzi we mnie podziw połączony z respektem. Ta admiracja, ich wewnętrzny spokój z zewnętrznym skrzywieniem musi pochodzić z jakiś ukrytych przyczyn. Czy to ciągłe zagrożenie ze strony podmorskich potworów, czy ryzyko spotkań z Godzillą i jej kosmicznymi świekrami - nie wiem. Pewne jest tylko to, że będąc tam mamy prawdopodobieństwo graniczące z nieustępliwą pewnością, że każdy centymetr tamtego świata, każda minuta tamtego czasu: została zarejestrowana za pomocą tamtejszych wynalazków. Podejrzewam, że Japończycy wymyślili oko, a być może i ucho właśnie po to, by pasowały do ich mikroskopijnych, śmiercionośnych zabawek.
Być może wszystko to, wraz z zagrożeniem kataklizmami, trzęsieniami ziemi, tsunami, teściowymi pochodzącymi w linii prostej od samurajów, którzy bez zmróżenia okiem rozprówali sobie (innym także) brzuchy, kiedy ich honor przez np. zaplamioną chusteczkę, został niodwołalnie, niewypieralnie skleksiony, wszystko to powoduje, że każdy Japończyk i każdy gość Japończyka jest uwieczniony jakąś audycją w radio, na płycie, jakąś szpaltą w prasie, lub tylko opasłą kroniką domową.
I dlatego, po tournee zespołu Colrane'a w Japonii z roku 1966, zaczęły ukazywac się płyty, albumy i wydawnictwa, na których zostały uwiecznione.
Dlatego bardziej skłaniałbym się do tego, że prędzej wypłyną na powierzchnię własnie jakieś utwory z tamtąd, niż z zapuszczonego, zapyziałego, z kelnerkami podkochującymi się w szoferach, Village vanguard. Tam nikt nie myślał o wciśnięciu przycisku "rec", gdzie w Japonii człowiek rodzi się z tym wewnętrznym, kantowskim imperatywem, niczym z ajakimś czwartym okiem i piątym uchem.
Nagrania te zostały wydane w boksie czteropłytowym "Live in Japan".
Sam tytuł przeczy już przesądom czerwonoskórych, jakoby użycie przycisku "rec", odbierało duszę. Choć znów, być może, co trzeba Indianom oddać, tak dzieje się tylko w tamtym odległym i innym świecie Godzilli?
O live in dżapan napiszę jeszcze, teraz tylko o trzeciej płycie tego wydawnictwa, które zwie się Konsert w Dżapan.
Na płycie trzy uwtwory, z czego zespół gra we dwóch. Pierwszy to występ pod tytułem "Spoken Introduction (IN JAPAN)", gdzie podobny instrument wydobywający dźwięki bliskie ludzkiemu głosowi, doprowadza do ekstazy tamtejszą publiczność, "konajohaha kąsajo to kąsatoja" i "elea... e! RaśidAli... e cuźiuj te Dźimi Garrizon, e mis Alise, e ciuźiuj e bohater Pol Sander a ciomajcio Dżon Koltrej..."
wszystkie te nadludzkie wyczyny, te dźwięki zbliżające się w swoim kształcie do ludzkiego głosu znaczą, że mamy do czynienia z prawdziwym wirtuzem tego zapomnianego instrumentu. Wszystko przebija artykulacja, która w tajemniczy sposób zbliża się do wygrania czegoś na kształt nazwisk, taktak!, muzyków! Uważam, że ten muzyk jest gwiazdą w swoim kraju. I ja też chciałbym mieć z nim plakat w pokoju.
Drugi temat to znany i piękny "Peace on earth".
Jest to temat w gruncie głeboko teologiczny i tylko od słuchacza zależy, czy przetrwa te banalne związki i ruszy dalej w świat z muzykami. Bo wszystko rozpoczyna sie łagodnymi pasażami, smukłymi i czystymi liniamii palców kreślących niebo, toczących świat, spokojne i przewidywalne zjawiska takie jak sunące na niebie czołgi, apetyczne kobiety, atleci z gigantycznymi marchewkami, kremowo białe wiatraki z piany, z urwanymi skrzydłami, które zamieniają się pod dziwną siłą w rogaliki i bagietki z niebieskiej piekarni... suuuną sobie.... suuuuną dalej....i nikt nie powie, że pękate uda są bez szans z wozem opancerzonym, a rogalik przegrał z rogatym atletą. Może grają w jednym zespole? No przecież saksofonista czasami, najpierw powoli, wprowadza małe zamieszanie w przewidywalność melodii. To tu to tam pojawia się jakiś pieprzyk na pośladku, atleta robi jednoznaczne gesty marchewką, wkłada sobie ją do ust i obłoki podpisują go "Wirtuozo". Ach! ten saksofon! Zajączki białe na niebie subtelnie rozjechane przez gąsiennice, czołgowe stonogi. Przepięknie zaaranżowane spotkanie!
Tu nikt nie krzywi się z wykręconych w stawie rąk!
Tu nikt nie grymasi z odłączonej łękotki zmierzające prosto między piersi blondyny, której włosy oplatają wirujące łopaty wiatraków. I tylko delikatny uśmiech rozbryzganego zajączka, który czmyha na wszystkie strony świata, niczym cukrowa wata, osładza błękit.
tiu tiu tiu to nadlatuje Pharaoh... jest tkliwy jak nigdy, jest jak nie on, jest łagodny jak krowa ze skrzydłami. Ale i tak krowa jest kuzynką złowieszczej sroki, więc ostrodźwięki skrzą się połykane przez dzieci. Ajajaj... filozofia temat rzeka, jak rodzina i miłość.
Trzeci utwór "Meditations/ Leo" według opisu na płycie koniec świata trwa 44:44.
Na tym można by zakończyć jego charakterystykę. I ja nie ulęknę sie przed tym.
Płyta wyjątkowa!