Następnego dnia po koncercie wyruszaliśmy w drogę do Lublina, gdzie byłem odcięty od sieci, nie licząc dnia przed powrotem, kiedy zerknąłem do tego wątku, by choć przeczytać relację Stiwa bez odnoszenia się do niej. Wczoraj Najdalsza Wyspa znalazła się chyba w zasięgu huraganu Isaac, więc znów musiałem się wstrzymać z próbą opisania tego, co stało się prawie przed dwoma tygodniami.
Nabrałem dystansu, który może bardzo łatwo ulec skróceniu, jeśli tylko wpadnie mi w ręce bootleg (wczoraj obejrzałem sobie nagrania na YouTube).
Zacznę od kwestii, która od razu mogła się rzucić w uszy: było po prostu za głośno. Teraz zastanawiam się, czy to możliwe, by człowiek czuwający nad gałkami (wypatrywany przeze mnie w czasie przedłużającej się przerwy między supportem a gwiazdą wieczoru i sunący przez salę w kierunku konsolety ze stoickim spokojem) nie miał przypadkiem w uszach stoperów. Ja chętnie bym tamtego wieczoru miał. W chwilach, gdy widziałem, że Rick Nelson stara się wiolonczelą dopełnić barw bardziej dynamicznego kawałka, przytykałem sobie ucho (rzadziej dwa), by go... usłyszeć.
Wspomniałem o przerwie, którą chwalił Stiw, ale mi ona naprawdę doskwierała, bo obawiałem się trudności w powrocie do domu (wybrać Legionowo czy Warszawę).
Ostatni minus to support. Jak sam Tobiasz Biliński określił:
last minute support. Nie wiem, kto o tym zdecydował, ale mimo przychylnie nastawionej publiczności (w części na pewno wtajemniczonej), solista z gitarą akustyczną (z gościnnym udziałem Oliviera Heima z tres.b* jedynie dośpiewującego i dogrywającego, nie licząc bodaj jednego numeru, w którym dominował) nie mógł przygotować na to, co miało nastąpić za chwilę. W pewnym momencie podzieliłem się z Pippinem opinią, że brzmią jak Soundropsi. A teraz mi się jeszcze kołacze po głowie skojarzenie z Simonem i Garfunkelem, ale zbyt mało się głosami różnili, by to porównanie się utrzymało. Wiem, kogo z polskich wykonawców bym chętnie zobaczył przed Dullim i spółką: Myslovitz z materiałem z "Miłości w czasach popkultury" lub Homosapiens, może Ściankę w bardziej piosenkowym wydaniu (powiedzmy z "Białymi wakacjami" i melodyjnymi numerami z innych płyt)
Jednak gdy już zaczęli się wyłaniać zza kulis w kolejności przypomnianej przez przedpiszcę, uległem atmosferze długo oczekiwanego święta. Czekałem na nich od końca podstawówki, gdy katowałem licencyjne wydanie "Congregation" z poznańskiego Outside'u. Setlistę przedstawił Stiw. "Crime Scene Part One" zaczęło się od wyemitowanego "Try To Remember" (oryginalnie z musicalu "The Fantasticks" do słów Toma Jonesa i muzyki Harveya Schmidta), które potem stanowił tło pod jakąś kłótnię, zakończoną chyba tytułową dla numeru The Afghan Whigs zbrodnią, a może był to lament sprawcy?
"Somethin' Hot" zaskakuje swoją obecnością (patrząc na inne sety, powinno być raczej "Uptown Again"), a mi trochę brakuje żeńskiego wokalu w refrenie.
Niemal od początku zadziwia mnie całkowite panowanie Dulliego nad głosem, którego pełnię pokaże w "When We Two Parted". Jak już jesteśmy przy tej chwili wytchnienia od emocjonalnych i dość silnych ciosów z płyty o
dżentelmenach ("What Jail Is Like" i "Fountain And Fairfax"), nie mówiąc o "I'm Her Slave" (tu Symington pewnie bębni i wyrabia się w bardziej zakręconych rytmicznie fragmentach niczym na płycie, której przecież nie nagrywał
). Każda piosenka to osobna opowieść mająca swoją dramaturgię już w wersji studyjnej, a co dopiero na żywo, gdy do głosu dochodzą emocje. Ruszamy do Los Angeles i już jesteśmy
tu, a przecież
jest wtorek...
"When We To Parted" z wtrętem z
"Over My Dead Body" niejakiego Drake'a, choć podanym zdecydowanie bardziej śpiewnie i rockowym, choć uspokojonym instrumentarium.
"Gentlemen". Co tu dużo mówić, po prostu nie wytrzymałem
Zetknąłem się wówczas po raz pierwszy tego wieczora z kolegami, którym było na tyle gorąco, że postanowili resztę koncertu spędzić topless, a w tamtym momencie poczuli przypływ energii i próbują konkretniejszego tańca pod sceną (więcej może powiedzieć Stiw). Wykrzykiwany razem z Dullim refren mnie niesie, a może lepiej powiedzieć roznosi. Wokaliście nie odpowiadają najwidoczniej zbyt częste (choć dzięki ochronie nieudane) próby lądowania na scenie wspomnianych osobników (względnie ich zachowanie pod samą sceną) i pozwala sobie na krótkie stwierdzenie, że zależy mu na tym, byśmy się dobrze bawili, ale jedynymi
skurwielami na scenie powinni zostać ci, którzy akurat teraz na niej są. W pierwszej chwili odczytałem to jako ostrzeżenie co bardziej agresywnych uczestników młyna, bo przecież nie mogło chodzić o strach przed konkurencją
"66" nieco rozluźnia atmosferę, a na pewno ostudza wspomnianych ni to skoczków, ni surferów. Nie znaczy to bynajmniej, że zespół nie daje z siebie wszystkiego. Z publiczności padają wyrazy miłości do Grega, na co on odpowiada, że może się nimi podzielić z resztą publiczności (nie wiem, co by odpowiedział, gdyby był to głos kobiecy).
"My Enemy" brzmi świetnie, choć dziś żałuję, że nie wybrali "Honky's Ladder" - to byłaby luta, ale najwidoczniej woleli uderzyć inaczej...
"You My Flower" po prostu poraża (świetna partia Nelsona na skrzypcach), a ja już wcześniej zdążyłem już wrócić na swoje nieco bardziej oddalone od sceny miejsce. Znów wtręt, tym razem "Sail To The Moon" Radiohead.
Dulli tym razem cudzymi słowami o miłości:
"See And Don't See" (w oryginale
Mary Queenie Lyons, a Greg o dziwo bardziej liryczny i przechadzający się wśród publiczności) oraz
"Lovecrimes" (
Frank Ocean przytłacza bitem, a The Afghan Whigs okazują się bardziej czarni od niego
).
"Going To Town" rozgrzewa atmosferę, ale czego można się spodziewać po numerze o podpalaczach.
"Debonair" porywa mnie nie mniej niż "Gentlemen", ale pod scenę już nie trafiam. Pamiętam, jak podczas pierwszego koncertu The Twilight Singers Dulli prowokacyjnie zaintonował refren "If I Were Going", który powraca później w bardziej dramatycznych okolicznościach właśnie w "Debonair", a bodaj cała sala spodziewała się po tym dłuższego setu z piosenkami jego wcześniejszej kapeli. Doczekaliśmy się w tym samym miejscu po prawie 6 latach.
"Citi Soleil" niby nie powinno mnie zaskoczyć świeżością i tanecznym sznytem refrenu, ale Dulli przechodzi samego siebie, prawie dyrygując publicznością. Przez chwilę czuję się jak na dyskotece
Nawet wspomniani wyżej bojownicy o uwolnienie męskich klatek piersiowych z okowów przepoconych T-shirtów zaczynają się zachowywać niekonwencjonalnie: trzymają się za ręce i skaczą z werwą wykrzykując refren.
"Faded" wieńczy część zasadniczą.
Nie spodziewałem się, że nieco nijaki "Crazy" otworzy część dodatkową, choć technika slide może się tutaj podobać. Jeśli już się zdecydowali na coś spokojniejszego, to mogli przypomnieć "John The Baptist".
"Little Darling" na trzy gitary, bynajmniej nie grające tylko
unisono, ale znów bez stoperów ten numer mógł bardziej przytłoczyć niż unieść w górę.
"Milez Iz Ded"... Chyba wszyscy z niecierpliwością oczekują refrenu, który jest nawiązaniem do wiadomości pozostawionej na automatycznej sekretarce Dulliego w dniu śmierci Milesa Davisa:
Miles is dead. Don't forget the alcohol.
"Into The Floor" i już po koncercie.
Ten wieczór należał zdecydowanie do Dulliego. Nie słyszałem ani jednego słabego momentu z jego strony. Bardzo liczę na powrót do większej sali (niech nawet będzie Stodoła) z nowym materiałem okraszonym wyborem ze starszych płyt. Proporcje poszczególnych albumów były dobrane idealnie.
Za podsumowanie powinno wystarczyć: Dulli rządzi, a Pilot niech żałuje
Bootleg do posłuchania i nie tylko można znaleźć
tu. Szkoda, że nie podzielony na poszczególne kawałki.
* Osoby znające język francuski wiedzą, jak się pisze słowo
bardzo w tym języku, ale
e grave jest nieczytelny.