pilot kameleon pisze:
Okładka z krową to klasyk
A zwróciłeś uwagę na wąsy krowy?
A zwróciłeś uwagę na Morze Śródziemne z fragmentami Europy?
Läther (część druga)
1.
Na „Läther” często jest tak, że pod przykrywką pojedynczego tracka kryją się dodatkowe atrakcje. I tak jest już w przypadku
Re-Gyptian Strut. Najpierw 30 sekund w duchu pajtonowskim (kabaret + awangarda), a dopiero potem fanfary, po których muzyka zaczyna rozciągać się w rozległe równiny, które wolno przemierzamy, obserwując zmieniające się krajobrazy. Ten numer jest może dość niepozorny, zwłaszcza w kontekście bogatej całości, ale w gruncie rzeczy bardzo fajny. I bardzo dobrze sprawdza się w charakterze wstępnym.
Dalej następuje dość szczególna sekwencja muzycznych fragmentów (ścieżki 2 – 5, ale tylko półtoraminutowy, warszawskojesienny
Naval Aviation in Art? jest sobą od początku do końca): wrażenia zmieniają się jak w kalejdoskopie, jakbyśmy przyjechali na miejsce i wychodzili z dworca na miasto. Wiele rzeczy nas cieszy, wiele przyciąga naszą uwagę, ale żadnej nie możemy poświęcić więcej niż minuty uwagi, bo pojawia się coś następnego. A to uderzenie Frankowego, finezyjnegitarowegrania, a to knajpiana stylizacja, a to awangardowo – konkretne brejki, riff „Whole Lotta Love”, czy dziwnie zawodzące głosy. Mi jakoś bardzo odpowiada ten misz – masz, przyciąga uwagę. Znajduję w nim tę ekscytacje przebywania w nowym miejscu, stawiania kroków w nowym terenie (środkowa część
Duck Duck Goose). Silne nowe wrażenia: patrzenie co się tu dzieje (większość), obrazki życia miejscowego i radość z przebywania w cukierni (środek
Down in De Dew ).
Później następuje zmiana częstotliwości odbioru rzeczywistości i procesów wewnętrznych. Numery od 6 do 10 to brawurowo satyryczny, porywający i nieco komiksowy pop – rock, w typowo Zappowskim klimacie. Wyróżnia się
The Legend of the Illinois Enema Bandit, bo ma prawie 13 minut, bo jest bardziej teatralny, bo jest to cała długa opowieść. No i to tu mamy pierwsze dłuższe solo gitarowe Franka. Muszę wspomnieć też o ujmującym, falsetowym i tanecznym, choć niepozbawionym Zappowskiego kwasu,
Lemme Take You to the Beach. W kategorii pioseneczek, to jedna z moich ulubionych.
Na koniec pierwszego dysku (ostatnie 15 minut) zmienia się nieco klimat.
Revised Music for Guitar & Low Budget Orchestra i
RDNZL to już instrumentalne, wyrafinowane granie. „Revised…” rozciąga się gdzieś między współczesną kameralistyką a jazzem. Akustyczne brzmienia, fortepian, smyczki i dęciaki. Ma się wrażenie zaglądania do jakiegoś tajnego laboratorium Zappy, gdzie wciąż trwają poszukiwania. „RDNZL” to bardziej typowy Frank: pierwsze pięć minut bardziej na poważnie (kolejna gitarowa solówka), a potem… niespodziewany motyw jak z bajki o złej czarownicy niespodziewanie i awangardowo się rozsypuje, po czym składa go swoimi marimbami pani Ruth, ale już w całkiem innej formie… I tak jest aż po końcowe wywijanie.
Pierwsza godzinka za nami.
2.
Druga płyta z zestawu: moja ulubiona. Zaczyna się tak, że słuchać, że jest to ten sam album. Zastanawiam się ile pracy wymagało posklejanie tych wszystkich fragmencików, żeby uzyskać takie fajne efekty oraz materiał łączący różne części płyty, stanowiący w jakimś stopniu o jej integralności. Ale czujemy, że jesteśmy na tej samej płycie również dlatego, że pewne wątki są tu kontynuowane.
Honey, Don't You Want a Man Like Me? czy
Punky's Whips mają w sobie ducha opowieści dziwnej treści z pierwszej płyty. Bozzio wczuwa się wokalnie.
Flambé to urokliwa, jazzowo – barowa miniaturka z pianinem, marimbą i kontrabasem (która jednak w pewnym momencie staje się, w swej upojności, czymś więcej).
The Purple Lagoon to znów jazzrockowe granie – ciekawa forma muzyczna, kryjąca jakąś nerwowość, gwałtowność, forma, która daje możliwość improwizacji, daje okazję do popisów muzykom. Solówki saksofonów, gitary, basu i tak dalej, to jazda jak na „Hot Rats”!
Pedro's Dowry podejmuje wątki warszawsko jesienne – to dziwna, orkiestrowa historia, której dobrze się słucha, ale też dobrze przygotowuje grunt dla tego, co będzie później. A
Big Leg Emma to typowa dla Franka stylizacja… Która tu jednak, w zestawieniu z innymi utworami wypada bardzo korzystnie.
No właśnie. Ta płyta robi bardzo osobliwe wrażenie nie tylko przez poszczególne utwory, ale też przez ich współgranie ze sobą, a także przez to co dzieje się pomiędzy nimi. Rozmowy, dziwne głosy przypominają tych co siedzieli w fortepianie na płycie „Lumpy Gravy”… A takie niesamowite, choć krótkie, utwory jak
The Black Page, powiedzmy sobie szczerze, wynoszą całość na jakiś inny, wyższy poziom. A kiedy po „Pedro’s…” wchodzi
Läther, to znów dzieje się to samo. Nagle obcujemy z muzyką olśniewającą, by nie powiedzieć piękną (Frank, to naprawdę ty?).
Spider of Destiny nie psuje, a nawet pogłębia to wrażenie. I na koniec brawurowe
Duke of Orchestral Prunes czyli fragment z „Absolutely Free” w wersji z towarzyszeniem orkiestry. Tajemnicza, pogodna muzyka, i jeszcze piękna gitara. No, ja po wysłuchaniu tego dysku wychodzę w stanie ducha, którego nie spodziewał bym się po Zappie, nieledwie rozanielony.
Ma w tym wszystkim swój udział również motyw, który niespodziewanie pojawia się w „Punky’s Whips”, który zdaje się tam aż nie pasować - chodzi mi o ten podniosły fragment (gdzieś od 2:40): bass z dzwonami, w towarzystwie saksofonu. Jest w nim coś środkowoeuropejskiego, coś pogrzebowego… Podobnie brzmi mi miejscami Don Cherry na „Eternal Rhythm”.
Dobrze, druga godzina za nami. Trzecia płyta też ma niby godzinę, ale jej ostatnie piętnaście minut to bonusy, którym nie musimy poświęcać uwagi.
3.
Najpierw z ciszy wyłania się
Filthy Habits. Kontynuujemy wspaniały klimat z końca poprzedniego dysku, tym razem gitarowo: to jeden z moich ulubionych utworów Zappy. Brzmi zaskakująco poważnie i jest (uwaga dla Gera) bardzo czysty i ujmujący. Te przewrotki, to trzymanie dźwięku – po prostu pięknie, oceanicznie i wzniośle. Zjawiskowy numer!
Potem mamy konkretnoawangardowy przerywnik (z fragmentami wprost z „Lumpy Gravy”) - tym razem półtorej minuty. No i wreszcie
Titties 'n Beer. Hm, znów ryki Bozzia, ten klimat musiał powrócić, za długo było ładnie.
The Ocean Is the Ultimate Solution kontynuuje z kolei trochę wątki i brzmienie (hihi, ta gitara z początku brzmi trochę Meleńczukowsko) „Revised Music…” czy „Läther”, a nawet „Filthy Habits”, ale jest to trochę bardziej chłodno progowe, choć oczywiście robi spore wrażenie. A na koniec
The Adventures of Greggery Peccary - można powiedzieć planowana ostatnia strona winylowego wielopłytowca: dwudziestojednominutowa suita, opowiadająca historię tytułowej świnki. Trudno przejść obojętnie wobec tej całości, która zachowuje swoją odrębność w ramach albumu. Słyszymy głos narratora – Franka, słyszymy też głos świnki – Gereggerego
, słyszymy orkiestrę, zespół, oraz cytat z najsławniejszego Hancocka… Przywołuje to uśmiech na twarz, ale muszę przyznać, że nie odkryłem jeszcze tego utworu dla siebie.
Nic to. Dotarliśmy do końca. Muszę powiedzieć w związku z tym, że po wysłuchaniu tego materiału - oczywiście zdarza się to dość rzadko, ale chodzi mi też o obszerne fragmenty – nie czuje się rozdrażnienia tą zmiennością, nie czuje się zmęczenia.
Po prostu ma się te różne muzyczne opowieści w sobie - pozostają ja wrażenia po podróży.