Ponad osiem lat temu napisałem w niniejszym wątku co następuje:
Cytat:
Kupiłem Souflaja i trochę żałuje, bo patrząc z perspektywy czasu to wolałbym kupić karpia i go ogwiazdkować - ewidentnie nie moja muzyka.
Poznałem trzy płyty, a w sumie wystarczyłoby mi poznać jeden album (o ile nie jeden utwór), żeby ocenić subiektywnie cały ich dorobek. Dla mnie te kawałki są praktycznie nierozróżnialne i zamiast kopać mnie po uszach, skutecznie mnie usypiają...
Od tego momentu przestałem sobie zawracać głowę ekipą Maxa i tylko od czasu do czasu przelatywała mi koło uszu informacja, że wypuścili w świat kolejna płytę. W takim stanie zobojętnienia pozostawałbym pewnie nadal, gdyby nie to, że w niedzielę zadzwonił do mnie mój stary koleżka z informacją, że ma darmowe wejściówki na koncert Soulfly do Proximy i czy jestem zaineresowany. Przez chwilę się łamałem i zastanawiałem się czy chce mi się partycypować w tym iwencie, ale ostatecznie powiedziałem sobie „raz pszczoła żądli” i przyjąłem propozycję. Tym bardziej, że minęły wieki odkąd byłem na koncercie stricte metalowym i chciałem zobaczyć jak takie coś wygląda w Roku Pańskim 2016.
Ponieważ z dorobkiem S. byłem, jak już się rzekło na bakier, a chciałem się zorientować czego mam się spodziewać to sprawdziłem jak wygląda ich stelista na ich trasie, ustawiłem sobie analogiczną playlistę na deezerze i dawaj przygotowywać się do koncertu. Po przesłuchaniu tych kawałków, które potencjalnie mogły zabrzmieć w Proximie stwierdziłem, że nie taki ten Souflay nudny jak go malowałem przed kilku laty i koncert może być całkiem ciekawy. Podbudowany tym faktem zameldowałem się wczoraj z kumplem pod Proximą.
Jak przystało na starych wyjadaczy koncertowych olaliśmy nonszalancko support i nawet nie próbowaliśmy wchodzić do środka kiedy grali. Nie napiszę więc Wam ani jak grał, a nawet kto grał - nie wiem. Raczyliśmy ruszyć swe cielska w stronę wejścia dopiero wtedy gdy radosny pomruk gawiedzi oznajmił nam, że na scenie instaluje się gwiazda wieczoru w składzie: Max – wiadomo, jego synek Zyon na perce, Marc Rizzo na sześciu drutach, a Mike Leon na pięciu. Czas był najwyższy, bo ledwo zajęliśmy strategiczne miejsca na sali, zespół sprezentował publice powitalny cios w ryj – „We Sold Our Soul To Metal”. Kawałek od strony lirycznej może i nieco infantylny i trącący myszką jak na ekipę, która tyle lat robi w tym biznesie, ale za to czy można sobie wyobrazić lepszego „otwieracza” koncertowego? Wątpię. Nawet mi się udzieliło i darłem w refrenach mordę razem z Maxem. Zanim człowiek zdążył złapać dech, przeszli do kolejnego numeru z ostatniej płyty. Tym razem tytułowego. Publika w ekstazie, a ja postanowiłem zdjąć bluzę, bo się gorąco zrobiło. Nie minęło wiele czasu, a musiałem zdejmować i czapkę, bo kolejnym numerem był znany i lubiany szlagier „Refuse/Resist”, a tuż za nim w kolejce czekał jeden z moich faworytów – wściekły jak Burek sąsiadów „Blood Fire War Hate”. Dalszej kolejności już dokładnie nie pamiętam. Wiem, że z „Archangela” płyty poleciały jeszcze „Ishtar Rising” i Sodomites”. Mocną reprezentację miała tez debiutancka płyta: „Tribe”, „No Hope = No Fear” i „Eye for an Eye” przy którym to publika dostała amoku, a ja mogłem się upewnić, że jednak ten materiał jakoś specjalnie mnie nie szczypie. Podobnie jak nu-metalem podszyty „Seek 'N' Strike”. Za to całkiem sympatycznie uszczypnął mnie „Prophecy” no i oczywiście powroty do dorobku Sepy też miłe dla ucha, a było ich całkiem sporo – poza nieśmiertelnym „Roots” zagranym pod koniec, pojawiły się jeszcze „Arise” / „Dead Embryonic Cells”. Nawet się trochę dziwowałem, ze Max zdecydował się podeprzeć tak mocno repertuar kawałkami Sepultury, jakby się bał, że samymi numerami Soulfly szału nie zrobi. Coś tam jeszcze było z „Savages” i „Dark Ages”, ale nie pamiętam już co, zaś w międzyczasie Rizzo miał swoje pięć minut na rzeźbienie piszczących solówek, ale że jestem wrażliwym człowiekiem i widok gitarzystów onanizujących się technicznym macaniem gryfu wywołuje u mnie stany depresyjne, to poszedłem wtedy zajarać. Tak się osłuchałem z tą prognozowaną setlistą, że troszkę nawet się nadąsałem, że wystąpiły dwa niedostatki, które pojawiały się na innych koncertach trasy: „Back to the primitive” i „Frontline”. Zwłaszcza tego pierwszego mi żal. Na osłodę dostaliśmy za to na deser instrumentalną wersję ajronowego „Troopera” …już bez Maxa, który sobie zszedł ze sceny. Bisów co prawda nie było, ale i tak zadowolony wróciłem do akademika.
A nie! Przepraszam. Do akademika wróciłem jednak niezadowolony, bo ciągle deszcz padał i kamaszki przemoczyłem.
Fotki takie se, bo jeno telefonem cykałem.