W Paryżu byłam raz, na światowych Dniach Młodzieży. Ponieważ w owym czasie dość pilnie uczestniczyłam w programowych spotkaniach, czasu na zwiedzanie nie miałam jakoś specjalnie dużo. Poza tym, nie znając kompletnie francuskiego, wolałam się sama tam nie poruszać i byłam uzależniona od tych, co znali.
Trochę rzeczy udało mi się zobaczyć, wielu niestety nie.
Najpierw coś o samych ludziach. Noemi, Crazy piszecie, że macie nieprzyjemne doświadczenia z Paryżanami. Ja akurat mam na odwrót, co zresztą bardzo mnie zdziwiło. Zwalił się nas tam wtedy dziki tłum ludzi z całego świata, zatłoczyliśmy ulice, środki komunikacji miejskiej zamieniliśmy w masakrę. Narobiliśmy bałaganu i nie da się ukryć, syfu. W dodatku to wszystko w imię katolickiej imprezy, a jak wiadomo, Francuzi z Kościołem są na bakier. W związku z tym wszystkim spodziewałam się, że tubylcy będą do nas wrogo nastawieni, będą nas kląć na czym świat stoi i w ogóle... Ale nic takiego nie miało miejsca. Wręcz przeciwnie! Zachowywali się bardzo przyjaźnie, uśmiechali się do nas, machali, pozdrawiali, czasem zagadywali. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona! Jeśli były jakieś nieprzyjemne sytuacje, ja się z nimi nie zetknęłam...
Minus Paryża największy - to dworzec. Wielopoziomowy gigant, w którego przestrzeni nigdy nie nauczyłam się orientować. Ponieważ nie mieszkaliśmy w samym Paryżu, tylko pod, w Tigery, więc codziennie musieliśmy z niego korzystać. A tu wyświetlane informacje o tym, skąd odjeżdża dany pociąg można sobie było wsadzić gdzieś... nic się ich nie trzymało. Stoimy na peronie, z którego teoretycznie mamy nasz ostatni tego dnia pociąg, godzina jego odjazdu się zbliża, a jego samego ani śladu. Ktoś znający francuski pyta więc jakiegoś tam dyżurnego, co się dzieje i oto dowiadujemy się, że nastąpiła zmiana i pociąg odjeżdża z zupełnie innego peronu. Na tablicy wciąż wyświetla się ten, na którym jesteśmy... Następuje szaleńczy bieg po schodach, na inne poziomy; nie wiem, jakim cudem udawało nam się zdążać. Sytuacja taka powtarzała się regularnie. Gdybym była sama, zginęłabym marnie.
Radością wielką były fontanny. Bez nich nie dałoby się przeżyć! Upały wówczas panowały straszliwe i sporą część dnia spędzało się właśnie w fontannach. Te, z których żadni strażnicy nie przepędzali, oblegane były tłumnie. Ulubionymi fontannami naszej grupy były te w parku Citroena. Sam park zresztą też bardzo ok.
Wieża Eiffla - ja tam nic nie wiem o tym, że powinna się nie podobać. Osobiście miałam radochę dziecka, że mogę ją oglądać na żywo, ze wszystkich stron. Wleźć na nią nie wlazłam, nie pamiętam z jakiego powodu i czy przypadkiem nie była wtedy zamknięta. Ale obfotografowałam równo. Aparatem analogowym, więc zdjęć tutaj nie będzie.
Taką samą iście dziecięcą radochę miałam z powodu Łuku Tryumfalnego.
Pola Elizejskie - nie rzucił mi się tam w oczy żaden syf. Ale były moim największym rozczarowaniem. Że to taka normalna ulica jest, po prostu. Prawdę mówiąc, nie miałam wcześniej pojęcia, czym są
i spodziewałam się czegoś zupełnie innego... jakiegoś nadzwyczajnego parku czy co...
Z pewnego bardzo-głupio-sentymentalnego powodu bardzo chciałam koniecznie coś zjeść (cokolwiek) w którejś z tych knajpek ciągnących się wzdłuż nich, ale ceny były przerażające. W końcu dałam sobie spokój.
Notre-Dame widziałam tylko z zewnątrz, z powodu dzikich tłumów nie dostałam się do środka. Sam budynek bardzo mi się podobał.
Sacre Coeur - też bardzo piękna, szkoda, że nie wiedziałam, że tam są jakieś schodki prowadzące na dach. Chociaż nie wiem, czy miałabym dość siły, żeby na nie wleźć. Już te prowadzące w palącym słońcu pod wrota bazyliki wykończyły mnie wystarczająco.
W pobliżu słynny plac Pigalle - jakiś taki okazał się być niepozorny. Nie wiem, czemu, spodziewałam się czegoś zupełnie innego, choć sama nie wiem, właściwie czego...
Nie widziałam niestety Moulin Rouge, który podobno mieści się dwa kroki dalej.
Żal...
Luwr. Najpierw od zewnątrz. Szklana piramida budząca we wszystkich tyle oburzenia we mnie go nie obudziła. Fakt, że stylistycznie trochę ni w pięć ni w dziewięć. Ale ja warszawianka jestem. Przyzwyczajona architektonicznego chaosu i dziwnych zestawień.
I w sumie lubię takie wariactwa. Więc spoko.
Wnętrze dane mi było wprawdzie obejrzeć, ale cóż to za oglądanie... Na obejrzenie Luwru miałam raptem 2,5 godziny czasu. Dość, żeby przelecieć całość galopem i zatrzymać się tylko przy ważniejszych dziełach... Zdążyłam zauważyć, że jest tam wiele pięknych rzeczy, ale o nacieszeniu się nimi nie mogło być mowy.
La Defense
Dzielnica XXI w. wtedy zrobiła na mnie wrażenie. Wprawdzie ta szklana pustynia bezlitośnie odbijająca słoneczny żar i nie dająca żadnego przed nim schronienia przerażała, ale też i fascynowała w jakiś sposób. Ja jestem zboczeńcem, który zasadniczo lubi szklane domy i kompletnie nie rozumie, czemu inni ich nieznoszą. Wtedy takie nagromadzenie ich w jednym miejscu było dla mnie nie lada atrakcją. Okropny był jedynie brak zieleni, nie licząc jakichś małych sztucznych trawniczków. Dziś, kiedy tego typu budownictwo mogę podziwiać w każdym większym polskim mieście, nawet jeśli nie w takim dużym skupieniu, pewnie miejsce to budziłoby we mnie jedynie niechęć - ze względu na jego wspomnianą pustynność właśnie. W każdym razie jak oglądam zdjęcia stamtąd to już mnie jakoś nie kręcą...
Cmentarzy żadnych nie widziałam.
Jeśli chodzi o kuchnię, to po pierwsze nawet nie pamiętam, czym nas tam karmili, a po drugie nie mam pojęcia, czy to było coś typowo francuskiego. Więc tu się wypowiadać nie będę. Pozytywne wspomnienia mam natomiast z pobytu nie w Paryżu już, ale w opactwie Hautecombe (uwaga, nie pamiętam pisowni i w nazwie może być błąd). Posiłki polegały na tym, że zaczynały się od wielkiej michy pełnej zieleniny, a dopiero na koniec podawano właściwą treść. Na takiej diecie schudłam 5 kilo w ciągu chyba tygodnia, czy dwóch.
Fakt, że dużo ruchu też mogło w tym dopomóc, ale sam wysiłek fizyczny nigdy na mnie tak nie działał... W związku z czym kuchnia francuska kojarzy mi się właśnie z taką kolejnością dań i wspominam ją jako świetny sposób na sylwetkę.