Bierzemy do ręki jakąś jamajską płytę i wyobrażamy sobie, że mamy do czynienia z zespołem, z kapelą. Tak jak w rock’n’rollu, tak jak w Polsce czy Ameryce - skrzyknęła się grupa kumpli: grają, ponagrywali single, longpleje, robią karierę. O patrz: tu podany jest skład. Ale kiedy poznamy więcej nagrań, przestudiujemy więcej okładek, to okaże się, że nazwiska na nich się powtarzają, że za większością płyt stoją ci sami ludzie! Cóż, prawie cała rootsowa muzyka ze swej złotej ery została nagrana w kilku studiach przez, powiedzmy, kilkudziesięciu (często genialnych) muzyków tworzących zespoły akompaniujące rozmaitym solistom. Czy to źle? Dla mnie nie. To często wręcz gwarancja jakości! W dodatku związana ze stosowaniem sprawdzonych metod. Keith Richards w swej książce wspomina jedno z jamajskich studiów, gdzie już dawno wiadomo było gdzie trzeba ustawić bębny, żeby dobrze brzmiały. Dlatego stołek perkusisty był tam przybity gwoździami.
Ale co z oryginalnością w takim razie? Moim zdaniem wszystko w porządku! Choć rozwijana była w ramach określonego kanonu, dlatego wiele osób uważa, że całe reggae brzmi tak samo. Dla mnie nie, a jednym z lepszych przykładów może być
Black Uhuru, o którym chciałem dziś coś powiedzieć. W najlepszych czasach był to tercet (Michael Rose, Puma Jones i Duckie Simpson) wspierany przez czołówkę jamajskich instrumentalistów, z fundamentem w postaci sekcji Sly & Robbie. Tak wyglądali:
Black Uhuru udało się w obrębie roots reggae wypracować bardzo ciekawy, dość minimalistyczny styl. Już Sly i Robbi podają jamajską wibrację w bardzo oryginalny sposób – moim zdaniem szczególnie warto zwrócić uwagę na linie bassu, niekiedy są powalające. Brzmienie jest takie jakieś pluszowe - tak chyba brzmiały często studia w latach siedemdziesiątych. Ale też słychać sporo ówczesnych nowinek technicznych. Te elektroniczne efekty, których na klasycznych albumach Black Uhuru jest sporo, trącą dziś już myszką, ale też… nie przeszkadzają, a nawet mają sporo uroku! Cała ta warstwa instrumentalna bywa dość dziwna, pokręcona, brzmi trochę abstrakcyjnie, ale nie przestają bujać, a często ma wręcz właściwości hipnotyzujące.
Co do warstwy wokalnej: o, tu jest równie dobrze. Sam Michael Rose śpiewa w sposób bardzo oryginalny, ale towarzystwo Duckiego, a zwłaszcza Pumy dopiero dodaje mu bardzo osobliwego charakteru. Nie zawsze jest superczysto, ale współbrzmienie tych głosów zapada w pamięć. Mam też takie wrażenie, że o ile Marley czy Tosh pisali po prostu piosenki, które przybierały formę reggae, to w przypadku Black Uhuru najpierw są riddimy, a dopiero potem śpiew, dlatego przybiera on formę takich zaśpiewów. Ale bywają one wyjątkowo udane, oryginalne, wkręcające się i związane z rytmem. Sam miód.
Love Crisis (1977) /
Black Sounds Of Freedom (1981)
Z jamajskimi artystami bywa też tak, że czasem trudno połapać się w ich dyskografiach. Trochę tak jest właśnie w przypadku Black Uhuru. Oni próbowali już od początku lat siedemdziesiątych, tyle że w innej konfiguracji osobowej. No, Duckie Simpson był w składzie od początku, zresztą jest do dziś. Inna była też początkowo nazwa: Uhuru, po prostu Uhuru, czyli po suahiliańsku „wolność”. Kiedy w zespole zaczęli śpiewać też Jay Wilson i Michael Rose pojawiła się nazwa Black Sounds Uhro. I pierwszy materiał wydany pod tytułem „Love Crisis”. Później ten materiał został odrobinkę pozmieniany (overdubbed), pomieszany i wyszedł znów, już pod szyldem Black Uhuru, jako „Black Sounds Of Freedom”. Ta druga wersja chyba częściej występuje w przyrodzie, więc przyjmuję ją za podstawę dla tego wpisu.
Jest to solidna, jamajska produkcja, z wieloma zaletami brzmienia roots reggae i kilkoma słabostkami (na przykład takie brzęczące klawisze). Sporo jest tu jeszcze takiego soulowego klimatu, który nie zawsze mi pasuje, trochę zamula, ale wtedy warto podkręcić bas, bo zwykle chodzi naprawdę pierwszorzędnie. Kompozycje też w sumie trzymają poziom, a kilka z nich bardzo się wyróżnia. Dla mnie najbardziej nieśmiertelne
"Satan Army Band". Ach, upaja! „Time To Unite” ma boski riddim, a a propos Boskiego, to muszę jeszcze wspomnieć świetny tjun „I Love King Selassie”, bo tak jak on nucił w Radocynie, tak i mnie zawsze przypomina się king Sobieski podczas słuchania. Podoba mi się też "Willow Tree". A „Natural Mistic” to oczywiście cover Marleya, ale ja wielbię oryginał, więc na ten nie zwracam uwagi. Tak że ogólnie wporzo płyta, z kilkoma super momentami, ale nie jest to jeszcze to Black Uhuru, o które chodzi.