KONFRONTATIONEN 2013 Nickelsdorf, 18-21 lipca
Dzień 4
Niedziela. Katolicka msza w Nickeldorfie o 9:30, więc wstajemy wcześniej niż zwykle. Po mszy od razu uderzamy do Neusiedl. Dzisiaj o wiele przyjemniej nad wodą, sączymy browarki ukryci pod daszkiem rozpiętym nad molo i spieramy się o muzykę, obserwując wyczyny austriackich żeglarzy.
Na południowy koncert w kościele ewangelickim jadę sam. Mam mocne postanowienie nie odpuszczania dzisiaj żadnego wydarzenia. Wśród publiczności dwie znajome postaci: siwy, brodaty, nieco korpulentny Evan Parker i wysoki, dystyngowany, wspierający się na lasce Alexander von Schlippenbach. A występują
Isabelle Duthoit (głos, klarnet) i
Franz Hautzinger (trąbka). Drobna i wiotka Isabelle to znakomita klarnecistka i mistrzyni "śpiewu" jakby przeniesionego z czasów kiedy ludzka mowa jeszcze się nie ukształtowała. Dwa lata temu słyszeliśmy ją tutaj m.in. w triu Bouge, z tym samym składem odwiedziła także ubiegłoroczną Krakowską Jesień Jazzową. Franz z kolei to wirtuoz trąbki ćwierćtonowej posługujący się swoim własnym językiem, w którym bardziej niż nuta i ton liczy się dźwięk wywołany ruchem powietrza w instrumencie. W Polsce bywał również, choćby przy okazji Warszawskiej Jesieni. Oboje prezentują sonorystyczny spektakl, w którym melodia, rytm, narracja, forma ustępują miejsca uszeregowanym w czasie przedziwnym brzmieniom, akustycznym zdarzeniom o różnym natężeniu i dynamice. Jakoś jednak w dusznym wnętrzu kościoła nie trafia do mnie ta "muzyka", może gdyby Isabelle więcej grała na klarnecie... Wychodzę przed bisami prosto w obezwładniające słońce, szczęśliwie do samochodu tylko parę kroków przez ulicę.
Fantastyczne żeberka poprawiają mi humor i udajemy się do Jazzgalerie. Wprost na próbę dźwiękową kwintetu
LYSN, czyli
Alfredo Genovesi (gitara),
Rozemarie Heggen (gitara basowa),
Hilary Jeffery (puzon),
Steve Heather (perkusja) i
Patrick Pulsinger (syntezator). Ustawianie wszystkiego trwa dobrze ponad godzinę: najpierw każdy z muzyków z osobna, potem wszyscy razem; co chwila ktoś schodzi ze sceny, aby sprawdzić brzmienie na widowni… W końcu zaczynają występ tuż przed 19. Po pięciu minutach wiem, że to znowu nie moja bajka - monotonnie dudniący bas, syntezatorowe szumy i pohukiwania, jednostajne gitarowe riffy i elektronicznie podrasowany puzon, który brzmi jak trąbka Davisa z czasów Bitches Brew całkiem nieźle usypiają, ale nic poza tym. Nudny, Panie, ten ichni nojsowo-drounowy dżez, ale kto ciekaw, niech posłucha na
stronie kapeli. Gdzieś w połowie koncertu w drzwiach pojawiają się Schlippenbach i Parker, w ciemnych okularach a'la Blues Brothers, niewzruszeni znikają w biurze organizatorów.
Zaglądam do programu. Kolejny zespół to gitara, elektronika i wiolonczela. Lubię wiolonczelę. Rozpala się więc iskierka nadziei, którą wbrew wszystkiemu próbuję podtrzymać spacerując w przerwie po wsi. Dziś jednak nad wejściem do Jazzgalerie ktoś powinien był napisać "Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy wchodzicie". Tak też i moja malutka, osobista nadziejka gaśnie, kiedy widzę jak
Noid kładzie wiolonczelę na płask na kolanach.
Tamara Wilhelm (elektronika) i
Kazu Uchihashi (gitara, daxofon) uzupełniają skład. Kazu od ponad 10 lat dość regularnie grywa w Polsce i w ogóle - jak się okazuje - jest znaczącą postacią światowej sceny free-improv-noise'u, więc wstyd się przyznać, że dotąd umykał mojej uwadze. W każdym bądź razie Tamara szumi, trzeszczy, stuka i skrzeczy na jakimś laptopopodobnym ustrojstwie a Noid niemiłosiernie katuje wiolonczelę z rzadka tylko używając strun. Kazu jednak to inna bajka. I choć cały czas pozostaje w nojsowej konwencji to tworzy brzmienia na tyle urozmaicone i wciągające, że zaczynam mieć perwersyjną ochotę na jego solowy występ i jakoś udaje mi się przeżyć obecny koncert bez znacznego uszczerbku na zdrowiu. Uff, za dużo jednak takiej awangardy jak na jeden dzień!
Zostajemy na widowni, żeby obserwować przygotowania do kolejnego koncertu. Obsługa ustawia fortepian pod kierunkiem Paula Lovensa, który za moment błyskawicznie rozkłada swój minimalistyczny zestaw. Skupiony Schlippenbach, po schodkach zaimprowizowanych ze skrzynek po piwie z pewnym trudem wspina się na scenę, uderza kilka akordów i wyraźnie zadowolony siada z boku ciężko opierając się na lasce. Lovens popieściwszy nieliczne bębny i talerze uśmiecha się do Evana Parkera, który jakby znikąd zmaterializował się na scenie. Parker chwilkę dmucha w swój tenor, potem cała trójka sprawdza czy wszystko stroi jak należy i są gotowi. A ponieważ całość nie trwała dłużej niż 20 minut, to muszą poczekać na powrót publiczności wzywanej niecierpliwym dzwonkiem.
Na ten występ ostrzyłem sobie zęby od dawna. Słynne
trio Alexandra von Schlippenbacha koncertuje stosunkowo niewiele, od lat wybierają się w krótką jesienno-zimową trasę (Winterreise) i to właściwie tyle. Nagrywają teraz również sporadycznie, ostatnia bodajże płyta to
Bauhaus Dessau sprzed 4 lat. Szykowała się więc gratka nie lada i powiem od razu, że było rewelacyjnie.
Parker raz niepokoi krótką poszarpaną frazą, raz hipnotyzuje wijącymi się słodkimi liniami; Schlippenbach nieustannie prze do przodu, jednocześnie prosty i skomplikowany, klasyczny i awangardowy, szorstki i delikatny; Lovens misternie łączy i podkreśla, finezyjnie "akompaniuje" i uzupełnia, doprawia całość akwarelowym kolorem. I nagle pośród tego uniesionego zasłuchania słyszę szept: "On gra boogie!" Rzeczywiście lewa ręka Alexa wygrywa szalone boogie-woogie, a prawa buszuje w krainie freejazzowych czarów. Odpadam! A potem Schlippenbach zerka na zegarek i wiadomo, że zbliża się nieuchronne, bo w przeciwieństwie do publiki, muzycy są w tym roku są nad wyraz zdyscyplinowani. Godzinny set, ewentualnie jeden bis i koniec. Nie inaczej jest i tym razem - panowie uskrzydleni reakcją widowni dziarsko kłaniają się i uśmiechnięci udają się w stronę festiwalowego biura, nawet Schlippenbach zapomniał o dokuczającej mu nodze.
Jest już po 23 i muszę odwieźć syna do hotelu (jakaś ta dzisiejsza młodzież mało odporna). Na ławce pod ścianą, pomiędzy żywo rozprawiającymi czterema zwalistymi osobnikami siedzi Honsinger w nieodłącznym kapelusiku: drobny, milczący, zapatrzony w dal, wsłuchany w muzykę, która właśnie wybrzmiała. Czymże byłby ten festiwal bez jego nieobecnej obecności?
Wracam w niecałą godzinę i przed finałem imprezy mam jeszcze czas na kufelek i pogawędkę z p. Winiarskim z NotTwo. A finał kroił się naprawdę wielki. Ilościowo i jakościowo, bo zagrać miał zespół Matsa Gustafssona Fire! Orchestra, a właściwie Fire! Ensemble, czyli Orkiestra w składzie uszczuplonym do 18 osób i nieco zmienionym w porównaniu z wydaną na początku roku płytą Exit!, gdzie zagrało 27 muzyków! Muzykę Orkiestry bardzo trafnie scharakteryzował Piotr Rudnicki na
Jazzarium nie będę się więc tutaj wymądrzał. Po prostu: to było porywające zakończenie festiwalu!
cdn.