17 października byłem na
Księżycu. To stało się dość spontanicznie. Bo choć znałem i ceniłem wcześniej płytę zespołu, to nie byłem jej zapalonym słuchaczem, a tym bardziej jakimś wyznawcą. Jednak księżycowe prądy musiały w którymś momencie mnie zagarnąć - uległem tajemniczemu wpływowi tej muzyki - i kiedy kupowałem bilety na Swans, to za jednym zamachem kupiłem też bilet na Księżyc. Bez zastanowienia. Jest zresztą jakieś pokrewieństwo nazw obu zespołów. I był co najmniej jeden wspólny element na obu koncertach.
Księżyc występował w piątek. Jak miło wspominam ten dzień! Od razu po pracy wsiadłem w autobus do Krakowa. Przespacerowałem, zjadłem obiad w barze mlecznym Pod Filarkami - ziemnaki, szpinak, jajko sadzone - a potem jeszcze wstąpiłem na kawę z widokiem na Wawel oraz – wystawcie sobie – z serniczkiem. Zjadłeś deser? Witek, co się z tobą dzieje? No, nie wiem, dziadzieję
. Ale było bardzo przyjemnie. A później - mając na uwadze nauki MAQ co do zajmowania właściwego miejsca na koncertach – udałem się wolnym krokiem pod kościół świętej Katarzyny.
Nie ukrywam, że lokalizacja występu też miała dla mnie właściwości magnetyczne. Bardzo lubię kościół świętej Katarzyny. Urokliwie prezentował się w jesiennej szacie i w promieniach popołudniowego słońca. Dołączywszy do rosnącej grupki oczekujących na wejście, zdziwiłem się jak wielu zagraniczników przyciąga ów Unsound Festival! A kiedy otwarto podwoje, byłem jednym z pierwszych wpuszczonych, dlatego mogłem wybrać sobie optymalne miejsce. Usiadłem w trzecim rzędzie, pośrodku
.
Kościół tonął w mroku, tylko scenę oświetlały światła w księżycowych odcieniach. Ulokowano ją „pod chórem”, czyli publiczność siedziała tyłem do ołtarza. Trochę mi było z tym dziwnie, ale też taki układ w moim odczuciu ciekawie i łagodnie korespondował z nazwą zespołu oraz poetyką całego występu. Miałem prawie godzinę na kontemplowanie: przyglądałem się rozmieszczonemu na scenie malowniczemu instrumentarium, liczyłem fruwające nad nią bladoniebieskie baloniki (oświetlane od środka) i rozglądałem się po gotyckich sklepieniach. Ludzi wciąż przybywało, ale że siedziałem z przodu, to dopiero po wszystkim mogłem przekonać się jak liczna była publiczność.
Sporo było tych stanowisk dla instrumentalistów – jak się okazało więcej niż występujących muzyków. Podczas występu trwała rotacja. Między innymi akordeon, dwie klawiatury, klarnet, lira korbowa, laptop, cymbały, jakiś instrument a la viola da gamba… A z przodu centralnie umieszczono pulpit, na którym stał gliniany kogucik, różne kielichy i takie tam drobiazgi. Z tyłu, po środku, zawieszono gong…
W pewnym momencie przyciemniono światła, a w głębi kościoła odezwały się dwa głosy – TE GŁOSY. Wędrowały tu i tam, nawołując w ciemnościach, a potem odnalazły się i wspólnie jęły zbliżać się ku scenie. W tym momencie, wchodząc w krąg bladego światła, ich właścicielki zyskały dla mnie powłokę cielesną – uświadomiłem sobie wtedy, że nigdy nie zastanawiałem się kim są te panie i jak wyglądają.
Wiadomo jaka jest ta muzyka, choć trudno ją opisać. Księżycowa, czyli o rzeczach niedziejących się na porządku dziennym; minimalistyczna, czyli doskonale pasująca do ciemnego wnętrza kościoła; trochę zwariowana i dzika, więc nie zdziwiło mnie, gdy w pewnym momencie jedna z pań, wlokąc za sobą światełko na sznurku odwracała się do niego jak do pieska wyprowadzonego na spacer. Takich zaskakujących elementów było zresztą wiele i zdaje sobie sprawę, że nie każdemu musi się to podobać. Ja jednak zawsze lubiłem pieńkową damę z Twin Peaks i aura poetyckiego teatru wyobraźni, choć kontrastowała lekko z miejscem, to jednak absolutnie mi nie przeszkadzała. Zwłaszcza, że koncert pomyślany był jako całość. Między utworami człowiek przy laptopie wysyłał w przestrzeń kościoła różne naturalne dźwięki, w rodzaju kapiącej wody czy przelatującego gołębia – miało się wtedy czasem wrażenie kwadrofonii. Za to nie było zbędnych braw – spektakl, to spektakl.
Nie znam wszystkich nagrań Księżyca, ale wydaje mi się, że zabrzmiało większość numerów z obuhowej płyty, a na pewno wszystkie te najbardziej charakterystyczne. Pojawiły się też utwory, których nie znam, a że niektóre trochę różniły się od reszty atmosferą, to podejrzewałem, że mogły być to rzeczy nowe. Brzmiało wszystko bardzo dobrze, nawet czary kielichów, których krawędzie pocierano palcami. Czasem miałem wrażenie, że odrobinkę brakuje pewności wykonawczej – w sensie takiej przebojowości, że hej! lecimy i wszystko się zgadza, ale nawet jeśli tak było, to nie przeszkadzało, zresztą Księżyc całkiem niedawno wznowił działalność, więc nie ma się co dziwić. Warto za to zauważyć, że w pewnym momencie do pięciu panów instrumentalistów dołączył Wojcek – żeby pobrzdąkać palcami w struny cymbałów. Dwa momenty szczególnie utkwiły mi w pamięci. Pierwszy, gdy panie sięgnęły po takie plastikowe rurki, którymi kręci się nad głową, a one wydają intrygujące dźwięki (miałem taką w dzieciństwie) – bo to było bardzo śmieszne. A drugi to solo na gongu, bo w kościelnym wnętrzu delikatne wprawianie go w wibracje, stłumione uderzenia i puknięcia, dawały efekt hipnotyzujący i magiczny.
Słowem był to koncert pod wieloma względami szczególny, wciągający – cieszę się, że tam byłem, dobrze mi mieć takie odrealnione wrażenia w środku
. Publiczność słuchała w skupieniu, poza muzyką nie było nic słychać. Skończyło się nagle, ciach… I dopiero wtedy rozległy się brawa – jak miłe przebudzenie ze snu, z krzeseł wstawali uśmiechnięci ludzie i dziękowali oklaskami Księżycowi.
Się jeszcze trochę pokręciłem po kościele, bo wcale nie spieszyło mi się do wyjścia. A potem i tak zdążyłem jeszcze na busa do siostry
. Nie muszę chyba dodawać jaki i gdzie wróciłem
.
ps. tyle napisał o Księżycu to ile napisze o Swans ?