"Nie traktowałbym tego zbyt poważnie, choć może coś w tym jest. Chodzi o to, że Srdjan nosi okulary i jest w jakiś sposób najbardziej zauważalny. Więc mnie na ulicy zwykle rozpoznają dziewczyny, a jego chłopaki. On prawdopodobnie wygląda na kogoś z ideologią, ja na sentymentalnego faceta. Jednak nie da się tego tak jednoznacznie określić, nie można tego oddzielać, bo dzięki tej współpracy stworzyliśmy siebie nawzajem."(Vlada Divljan, "Džuboks" nr. 134 z 15. lutego 1982)
Pierwsze skojarzenie z zespołem Idoli w Polsce - to "Malcziki". Drugie - "Rzadko cię widuję z dziewczętami". Trzecie, już dla bardziej wtajemniczonych, to historia o tym, jak Grzegorz Brzozowicz, niestrudzony popularyzator jugosłowiańskiej nowej fali, opowiadał Kazikowi o zespole Idoli, który zanim powstał, robił wokół siebie dużo medialnego szumu w Belgradzie, a dopiero potem zaczął grać (co miał związek z tym jak później powstał Kult). Tak faktycznie było - zanim zaczęło się granie, chłopaki zrobili wokół siebie trochę hałasu, pouprawiali trochę marketingu szeptanego, zrobili trochę performensów, happeningów i gier. A potem okazało się, że ten dziwny pomysł, zgrywa i prowokacja działa, a zespół nie tylko istnieje, ale też pisze bardzo popularne piosenki i jest w Jugosławii wydarzeniem sezonu.
Duszą Idoli był Vlada Divljan. Od dziecka grał z basistą Zdenko Kolarem i kolejnymi bębniarzami Božą Jovanovićem i Kokan Popović (obaj po latach będą grali - najpierw jeden, potem drugi - w Idoli) w różnych zespołach, narodzonych z zajawy rockiem lat 60 i 70. Chłopcy byli kompetentni, Vlada umiał grać, umiał śpiewać, był też, jak mi się wydaje, bardzo przystojnym facetem, obdarzonym marzycielskim głosem i prawdziwym darem do układania iście bałkańskich z ducha, rzewnych melodii, prawdziwych wyciskaczy łez. Możliwe, że gdyby nie nowofalowa rewolucja, i tak zostałby gwiazdą rocka lub popu, a jego melodyczny dar zostałby spożytkowany w bardziej konwencjonalny sposób.
Idoli byli bowiem zespołem, który mógł powstać tylko w tych szalonych, dziwnych czasach, nowofalowego przewrotu na świecie (w tym i Jugosławii). Nowy gang - z Vladą, Zdenko i Božą - założyło bowiem dwóch gości, którzy zapewne kilka lat wcześniej nawet nie wpadaliby na pomysł, żeby stanąć na scenie, a z muzyką mieli wspólnego niewiele. Wyglądający jak zaginiony bliźniak Woody'ego Allena Srđan Šaper i wysoki, chudy Nebojša Krstić zresztą w ogóle nie przypominali gwiazd rocka. Kiedyś rzucili swojemu licealnemu koledze Vladzie, żeby może tak z nimi założył zespół. Najpierw nic z tego nie wyszło, poza wspomnianymi działaniami medialnymi. A potem zaczęli grać razem. Srđan i Nebojša potrafili, przynajmniej początkowo, niewiele, wcisnęli jakiś klawisz, postukali na perkusjonaliach, poudzielali się wokalnie. Ale ich iskra, talent do prowokacji, ale też do różnych konceptualnych działań, milion myśli i pomysłów, który przelatywał przez ich głowy - szczególnie Srđana - okazały się być również ważne dla zespołu, co wielki muzyczny talent Vlady. A z czasem, jak to mówi Vlada w przytoczonym cytacie, ich cechy się wymiksowały.
Najpierw była pocztówka dźwiękowa z jednym z magazynów. Potem - cztery numery na klasycznej składance "Paket aranžman", (w tym "Malcziki"), ciekawie analizujące temat stereotypów narodowych w Jugosławii (Rosjanie jako stachanowcy, Ameryka jako cel, do którego titowska Jugosławia zmierza i dojść nie może, i dośc absurdalny numer po niemiecku). A potem Idoli podjęli grę z głównym nurtem - trochę taką jakby pozornie przyjęli jego warunki, zdecydowali się sprzedać duszę i skomercjalizować, ale tak naprawdę był to kolejny koncept, oparty na zabawie z odwracaniem znaczeń i konsekwentnym testowaniu na ile mogą sobie pozwolić. Było w tym też coś z warholowskiego pop-artu, coś z kampu, a jednocześnie było to dość przewrotne i inteligentne. Cynicznym ruchem było m.in. zaproszenie Gorana Bregovicia (który nie miał wiele wspólnego z ich muzyką, ale miał plecy) do produkcji singla (na szczęście nie spieprzył sprawy). Ale ta specyficzna gra w kotkę i myszkę z mediami i słuchaczami była też po prostu obecna w ich muzyce - na pierwszym singlu oraz debiutanckim
VIS Idoli. Ich twóczość była z jednej strony nowofalowo elegancka, cięta i stylowa, jak Talking Heads i Elvis Costello, z drugiej jednak garściami czerpiąca z lat 60 - z tradycyjnego popu z Jugosławii, muzyki ich dzieciństwa i młodości ich rodziców, z dancingów, z Beatlesów, wczesnego rock'n'rolla. Z drugiej strony, bywała to twórczość odważna i przewrotna. Idoli śpiewali o seksie, homoseksualizmie, z ciętym humorem odtwarzali scenki obyczajowe, w epickiej, pięknej, rzewnej "Malenie" wrzucali bardzo wulgarny wers (by potem z emfazą pastiszować natchnionych wokalistów szeździesiony) a chwilę potem brali się za coverowanie, z poważną twarzą, starego hiciora
Devojko mala. I wszyscy to chwycili. Jedni pewnie nie połapali się w żarcie, inni połapali całkowicie, a jeszcze inni po prostu zobaczyli, że to inna, nowa, świeża muzyka, mówiąca o sprawach w inny sposób niż o tym się mówiło do tej pory w tamtejszej muzyce głównego nurtu. Idoli stali się gwiazdami, zespołem roku, prawdziwymi idolami, grupą z okładek, zawsze nienagannie wyglądająca na sesjach zdjęciowych i świetnie prezentującą się w zajebistych, śmiesznych i stylowych teledyskach. A jednocześnie wzrastały wobec nich oczekiwania. A oni postanowili jeszcze spoważnieć.
Zanim o tym opowiemy, posłuchajmy jednak hiciorków z pierwszego minialbumu:
(zawsze mi się gęba cieszy przy tym teledysku, no nie mogę)
A - no i fajny cover Berrego (coverowanego przez Stonesów):
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Jesienią 1981 roku grupa weszła do studia. Ich mocna pozycja na rynku sprawiła, że wywalczyli sobie bardzo dużo wolności - Jugoton pozwolił tym razem im samemu zajmować się produkcją, bez żadnych Bregoviciów, co w przypadku grupy, która, nazwijmy to szczerze, nie była zbyt doświadczona w tych tematach, było cokolwiek ryzykowne. Wytwórnia połapała się w tym zresztą po jakimś czasie, szybciej połapał się w tym zespół, który nie był przekonany, co właściwie powinien zrobić i jak wyjść z chaosu, w który zmieniły się nagrania. Nie pomagał fakt, że (o czym za chwilę) ambicje wielki wielkie i chcieli zrobić COŚ ważnego, coś istotnego, wypowiedzieć się na tematy, na które wcześniej się nie wypowiadali. Pomogła im napięta sytuacja polityczna w Polsce. W grudniu 1981 sesja miała być na jakiś czas przerwana, Idoli mieli być bowiem ściągnięci przez Brzozowicza na trasę po Polsce. Generał Jaruzelski zniweczył te plany (Vlada Divljan, zapytany czy w latach 80 czuł już nadciągający rozpad Jugosławii, odpowiedział po latach, że bardziej przejął się wtedy sytuacją w Polsce). Zespół zyskał kilkanaście dni nieplanowanego urlopu. Można było na moment odciąć się od ciśnienia, usiąść, porozmyślać, pospacerować po Belgradzie, rozkminić cały koncept płyty. I rzeczy zaczęły się układać.
Debiut Idoli miał być najpierw płytą o religii - a ściślej o Serbii i prawosławiu. Prawdę mówiąc twórcy raczej nie byli zbyt religijni, ale prawosławna symbolika i rola religii pociągała ich, jako coś, co w socjalistycznej Jugosławii było, mówiąc Kornhauserem i Zagajewskim, światem nieprzedstawionym. Żyli w tej kulturze, religia była jej częścią, otaczała ich w życiu codziennym, byli wychowani w jej otoczeniu - a jednocześnie, w imię titoistowskiego ładu, jako element, który dzielił poszczególne Jugo republiki, a i nie pasował do ideologii, była jakby chowana, pomijana, nieopowiedziana w mediach czy kulturze. Ale w 1980, 1981, 1982, po śmierci wodza, w obliczu problemów, dużo elementów dotychczasowego porządku w Jugosławii zaczynało z lekka się sypać, co pewnie naturalnie skłaniało, żeby drążyć temat. Idoli jednak sami przestraszyli się odwagi swojego konceptu, zrezygnowali z tego, żeby poświęcić mu cały materiał - choć sporo z pierwotnego zamysłu przedostało się na gotowy album.
Kolejny pomysł na motyw przewodni był jednak niewiele mniej prowokacyjny. Oprali się bowiem na powieści Borislava Pekić "Odbrana i poslednji dani". Pekić, po tym jak w latach 70 wyemigrował na własne życzenie, był z lekka persona non grata. Sama powieść (nieprzetłumaczona na polski) toczyła się w czasach wojny, była prostą historyjką o prostym chłopaku, żyjącym nad rzeką, kochającym przyrodę, las i wodę, w wyniku wielkich wypadków dziejowych oderwanym od swojej ukochanej ziemi. Tu trzeba dodać, że Idoli nie do końca konsekwentnie oparli się na książkowym pierwowzorze, a prawdę mówiąc zabrali z niego, to co ich najbardziej ciekawiło i wymiksowali ze swoimi pomysłami. Luźne odtwarzając podróż głównego bohatera przez kolejne etapy historii dorzucili swoje pomysły, niekiedy zresztą dość wywrotowe. Można też zastanawiać się czy narrator płyty jest jeden czy jest ich wielu, choć wiele momentów sugeruje, że to faktycznie bohater powieści Pekića - jeśli jednak uznać, że tak, to swoboda w traktowaniu tematu jest duża, na płycie Idoli staje się on partyzantem armii Tito (zakochanym w swoim wodzu, utożsamiającemu go z Bogiem - w tym momencie zespół uznał, że sam przegiął i linijka o marszałku została wywalona), pędzi o wpół do szóstej rano przez współczesny Belgrad, ogląda przez okno walki na barykadach, a patrząc w lustro marzy być zmienić się w piękną kobietę. Być może wszystko to razem brzmi jak wydumany koncept lub chaos, tyle, że cała ta wielowątkowa opowieść jest poprowadzona w sposób naprawdę jedyny w swoim rodzaju i przez całą tę opowieść mam wrażenie, że Idoli - nawet jeśli nie wiadomo o co im chodzi, nawet jeśli sam nie do końca rozumiem sposób w jaki to instynktownie odczytuję, a sens pewnych rzeczy jest niejasny - dotknęli być może sedna bardzo ważnych spraw, czegoś szalenie istotnego, pięknego, a niekiedy bolesnego, rzeczy związanych z tożsamością, duchowością, poczuciem przynależności czy związku z danym miejscem i takich tam. Warto słuchając tego albumu zerknąć w tłumaczenia tekstów (w internecie można znaleźć je przetłumczone na angielski), albo nawet wrzucić je w translator, bowiem "Odbrana i poslednji dani" to zbiór naprawdę zapadających w pamięć, niekiedy pięknych, niekiedy abstrakcyjnych obrazów, często odmalowanych przy pomocy religijnych odniesień. To opowieści o aniele stróżu, który swoimi cichym skrzydłem wznosi naszego bohatera i daje mu żyć wśród swoich czarnych piór, to obraz niebiańskiego zamku, który świeci mu nad głową, to św. Sawa, który pokazuje drogę, kiedy jedziesz przez Belgrad, to wezwanie do Niebios by teraz były tu i żeby każda muzyka teraz zagrała tu. To niesamowite, oniryczne opowieści o mgle, lesie i nocy. To pięknie, delikatnie odmalowane wizje miłości i szczęścia, czasem z przymrużeniem oka, czasem zupełnie serio, czasem jakby z lekką goryczą czy poczuciem straty. Ale są to też momenty chłopackie, zadziorne i lżejsze.
Ciekawe w jaki sposób koresponduje z tą całą historią muzyka. Podchodząc do tej płyty na chłodno, ze szkiełkiem i okiem krytyka muzycznego, to w gruncie rzeczy, w większości, bardzo nowoczesna muzyka nowofalowa wczesnych lat 80 - z taflami syntezatorów, z automatami perkusyjnymi w aranżach, brzęczącym basem, z próbami proto-samplingu, dziwnymi efektami i odgłosami, zwykle dość daleka od tradycji. Jednocześnie jednak w ogóle nie czuję w tej muzyce nowofalowego chłodu czy zmanierowania, mam poczucie, że jest to muzyka bardzo ciepła, bardzo przytulna i uczuciowa, w której ta cała awangarda tak naprawdę nigdy nie jest celem samym w sobie, a przy tym pełna żaru i uczucia. Zarazem trzeba być przy płycie przygotowanym na to, że niekoniecznie jest to rzecz, która dla osób wychowanych na zachodniej (czy nawet polskiej) muzyce przystępna. Zapewne niektórych odrzucą rozbuchane, bałkańskie dęciaki w "Senke su drugačije", być może kogoś rozwali ogniskowa rzewność melodii "Nebeskiej Temy" czy monotonny disco bas "Odbrany". Ale myślę, że warto tej muzyce dać czas, wsiąknąć w nią, dać jej się przekonać. Cała warstwa muzyczna jawi mi się dość pstrokatą, kolorową mozaiką, złożoną z dziesiątek dziwnych, czasem zaskakujących, tradycyjnych lub nowoczesnych elementów, niekiedy też pozornie nieprzystających, niekiedy dziwnie wyprodukowanych (przypominam, że oni na tej płycie uczyli się produkować), w której czasem zmiana jednego elementu, poprawianie czegoś, zamienienie na bardziej bezpieczne, bardziej "pasujące" rozwiązanie, mogłaby okazać się zaburzeniem konceptu. Wydaje mi się, że to wszystko nie powinno działać - a jednak działa, i to na pięć gwiazdek.
Dodam też, że ciężko mi przy tej płycie nie myśleć o tym, co działo się w Jugosławii 10 lat później, jakie straszne rzeczy tam miały miejsce. Być może ciężko stwierdzić, że był to album proroczy, trudno wskazać konkretną linijkę czy tekst, który bezpośrednio, wprost korespondowałby albo przewidywał, to co tam się działo. Ale mam wrażenie, że gdzieś, może w klimacie tego dzieła, może w tej ogólnej rozkminie na te wszystkie tematy, religijne i tożsamościowe, co sprawia, że jednak zestawienie tego albumu z tymi konkretnymi wydarzeniami i tym, co do nich doprowadziło, jednak jest na miejscu, jednak można znaleźć nić łączącą to wszystko: kwestie dotyczące tego czym jest tożsamość, co sprawia, że coś, że coś jest częścią naszej tożsamości, i jak absurdalnie i jak tragicznie czasem wpływa to wszystko na ludzkie losy. Pomyśleć, że te wszystkie pytania zostały, zadane czy zasugerowane na tej płycie, nagranej właśnie tam, na chwilę przed taką tragedią, jaka miała tam miejsce, w której ich rodacy bywali okrutnymi mordercami i bywali ofiarami, a na ich Belgradzie spadły bomby - to chyba najbardziej chwyta za gardło.
Tak naprawdę to moje próby są dość jałowe. "Odbrana i poslednji dani" to jedna z najbardziej nieopisywalnych, zagubionych gdzieś między słowami, płyt jakie znam. Spróbowałem przybliżyć temat, bo bardzo zależy mi na tym, żeby album ten był znany i rozumiany, ale chyba trzeba tego samego doświadczyć.
Posłuchajmy może próbek:
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Idoli potem działali dalej, choć album był w jakiejś mierze komercyjnym samobójstwem. Nagrali w Londynie płytę "Čokolada", na której powrócili do gierek z popem, ale tak naprawdę, to już nie działało - po prostu zaczęli robić zwykły pop, bez całej tej przewrotności, Vlada miał trochę gdzieś proces twórczy bo zakuwał do egzaminów na geologii, producent wybił im zęby w swoim pomyśle na brzmienie, a w ogóle to w zespole zaczęły się tarcia. Potem był jeszcze jeden album, ale to tak naprawdę Vlada Divljan grający soundtrack do filmu. Potem był rozpad. Vlada zmarł w 2015 roku, w czasie wojny wyemigrował z Jugosławii. Do końca życia grał fantastyczne koncerty, zresztą solo jego folkowa strona mogła rozkwitnąć. Srđan Šaper został wielkim biznesmanem, zarobił dużo kasy, ale zdaje się, że wyprowadzał kasę do rajów podatkowych. Nebojša Krstić zajmuje się gorącym popieraniem niezbyt ciekawego obecnego rządu Serbii. Zdenko Kolar po karierze w Idoli uznał, że trzeba zając się czymś pożytecznym, więc po karierze muzycznej został tramwajarzem. Opowiadał, że kiedyś przeżył niesamowitą przygodę, kiedy zimą, na obrzeżach Belgradu, drzewo w środku nocy wywaliło mu się na tory i był unieruchomiony w tramwaju na kompletnej vukojebinie. Dalej gra, nawet na starość nagrał solową płytę. W wywiadach wydaje się zajebistym gościem.