korzystając z przeceny (z 90 zł do 30 zł) postanowiłem zaryzykować i kupić dwupack filmów z soundtrackami Pink Floyd, czyli
More i
La Vallee (Obscured by Clouds)
znawca filmu ze mnie żadny i wiadomo, że chciałem obejrzeć je przez nomen omen pryzmat ścieżek dźwiękowych, które od dawna stanowią dla mnie - wbrew wersjom oficjalnym - ścisłą czołówkę dyskografii Floyd - i chyba jednak się nie zawiodłem, pewnie dlatego, że pułap oczekiwań ustawiłem sobie baaardzo nisko
Nie bardzo zatem wierzyłem, że w filmie
More odkryję jakiś zapomniany skarb, rajskiego ptaka i rzeczywiście tak się nie stało - film jest równocześnie i "z epoki" i undergroundowy, i ciekawy i nudnawy, i niezły i słaby, a przede wszystkim nie bardzo chyba dzisiaj komukolwiek potrzebny. Tak się złożyło, że ostatnio z Witkiem trzaskalismy
Trainspotting i tak się złożyło, że przesłania tych filmów w dużej mierze się pokrywają. I kto wie czy paradoksalnie to nie film Schroedera nie zostawia ostatecznie po sobie więcej śladu w pamięci. Wszystkie bowiem jego słabości wynagradza to charakterystyczne dla późnych lat 60-tych beznamiętne prowadzenie narracji, na tyle zwodnicze, że na youtubie ktoś postawił zarzut, że film gloryfikuje narkotyczne zatracenie, which is bullshit. Akurat do tej tematyki to chłodne oko kamery i nieco odpychająca para głównych bohaterów bardzo pasują. Są dłużyzny, ale koniec końców udaje się z tego zbudować w miarę wstrząsającą (anty)kulminację, wstrząsającą chyba bardziej niż w
Trainspotting, bo tam uciekali w komiksowość, a tu wszystko jest bolesnym realizmem. I dobrze, nie ma w filmie taniego moralizmu, a reżyser pozwala hippiesowskim ułudom pokazać się w pełnej krasie - tym bardziej poraża ich płytkość. Tylko właśnie - przecież dzisiaj wszyscy doskonale wiemy co było nie tak z hippiesami, więc może szkoda czasu.
Najlepsza scena - diler-Żyd daje głównemu bohaterowi (Niemiec z wszelkimi ohydnościami swojej nacji) podwójnego fixa, jak gdyby nigdy nic.
Ciekawe ubarwienie stanowią dwa wycięte przez cenzurę słowa w dialogach, ale przejdźmy w końcu od tego soundtracku. Mimo że muzyka z More wywołuje u mnie raczej skojarzenia pastoralne, muszę przyznać, że w filmie sprawdza się wyśmienicie, mimo że głównie wychodzi z magnetofonu kasetowego, przenośnego gramofonu lub szaf grających. Oczywiście w uszy rzuca się przepiękna wersja alternatywna Cymbaline (jak się okazuje - jednak też śpiewana przez Gilmoura), to znaczy: przepięknie wykonane zwrotki i tragiczne refreny. Słychać też przez długą chwilę fajny niepublikowany numer Seabirds, a Ibiza Bar i Nile Song żrą jak cholera. Fragmenty Cirrus Minor niemal wstrząsające a Green Is the Colour pięknie ilustruje chwilowe uspokojenie, nawet nudny Quicksilver daje radę i tylko szkoda (uwaga Witt
), że nigdzie nie dosłuchałem się Spanish Piece'a!
Od razu piszę, że film
La Vallee (uwaga! nie występuje na jutubie!
) oglądałem mniej uważnie, bo po pierwsze musiałem przy tym przygotowywać zajęcia, po drugie w dużej mierze ten film dublował wątki poprzedniego i po trzecie dłużyzny w tym były dla mnie bardziej bolesne niż w poprzednim. Tym razem krytyka ideałów hippiesowskich jest bardziej subtelna - bo tematem nie są narkotyki jako takie, tylko w szerszym znaczeniu eskapizm (tutaj w wydaniu eko - miejscem akcji jest Papua Nowa Gwinea) Tym razem narracja jest mniej beznamiętna, bo też pozytywne aspekty filozofii "powrotu do źródeł" są obiektywnie nie do podważenia i Schroeder chętnie daje w filmie im miejsce. Inna sprawa, że dokładnie w tych momentach gdzie akcja zupełnie opada i film zmienia się wręcz w dokument o Papuasach, sytuacja zrobiła się dla mnie nie do zdzierżenia i trochę przewinąłem. Szkoda, że z równą uwagą nie potraktowano samych krajobrazów, które nakręcone są nieco niezdarnie a tytułowa, mityczna dolina prawie w ogóle się w filmie nie pojawia (ale to może specjalny zabieg - przecież nie da się tu odnaleźć raju, tylko jego odpryski typu pióra rajskiego ptaka). Podobnie jak w
More, reżyser pozwala bohaterom spokojnie zginąć, ale tym razem analiza niepowodzenia jest bardziej pogłębiona i całkiem fajnie pokazana (i symbolicznie i wprost) - chciwcy z "establishmentu" zabijają rajskiego ptaka, grupa odkrywców jest osłabiana przez praktyczne hipokryzje "wolnej miłości" (ten wątek świetnie pokazany też w More) itd. ale najciekawsza jest chłodna analiza jednego z członków wyprawy, który mówi, że z tak zepsutej cywilizacji nie da się powrócić do raju ("z którego jest wiele wyjść, ale nie ma wejścia"). Niezłe, choć okupione długimi minutami nudy
Jeśli chodzi o soundtrack, to z jednej strony utwory są jeszcze bardziej poszarpane i poobcinane niż na More, mimo że tutaj zwykle rozlegają się jak w prawdziwych ścieżkach dźwiękowych, z offu. Co najciekawsze i najbardziej niespodziewane - tutaj niemal wszystkie numery są w innych miksach, czasem diametralnie różnych od tych znanych z płyt. Już w tytułowym pojawia się fajna klawiszowa kontrmelodia, czemu żeście z tego zrezygnowali, you fools?! W Burning Bridges zupełnie inne harmonie, i Wright i Gilmour śpiewają wyższe partie niż na płycie, a w Wot's... nie ma w ogóle dwugłosów. Generalnie użycie piosenek w tym filmie raczej jednak rozczarowuje. Childhood's End i Free Four w strzępach w jeepie, jakby ich nie było, a When You're In i Stay chyba w ogóle nie ma (chyba że są w tych momentach które przewinołem
- BTW kolejność utworów w filmie jak na płycie, jak by ktoś szukał). Wot's.. uh the Deal ilustruje w filmie dość śmiałą i przyznaję smakowitą scenę erotyczną, ale w sumie żałuję że taki kontekst dodał się przez to do słów "so let me in from the cold", wolałem ten numer jako mistyczną balladę o starzeniu się i nocnych wedrówkach... ALE jest jeden utwór, który w La Vallee zdecydowanie zyskuje i to bardzo: końcowy Absolutely Curtains - o ile na płycie to raczej mielizna, tutaj - zmiksowany z niepokojącymi porywami wiatru - zdecydowanie stanowi najmocniejsze zbiegnięcie plam dźwiękowych i wizualnych, dla którego zdecydowanie warto zmęczyć te nudy po drodze. Zakończenie mimo wszystko jednak dość szokujące - okazuje się że sam dałem się złapać w sidła snu o dolinie... Późnopóźnopóźnopóźno...