Ciąg dalszy reli zaraz nastąpi, ale najpierw cofnę się do samego początku, który dopiero teraz znalazłam w swoich notatkach i o nim zapomniałam.
Tak, bo w czasie tego wyjazdu po raz pierwszy postanowiłam pisać relę na bieżąco, wiedząc, że inaczej ona nigdy nie będzie miała szans powstać, brak czasu nie sprzyja ani pozbieraniu myśli do pisania, ani pamięci...
Dzień 0
Miałyśmy z Wrocławia mieć bezpośredni pociąg do Międzylesia, ale okazało się, że nie ma tak lekko. Naprawiają tory i na pewien odcinek drogi trzeba się przesiąść do autobusu. Nie jest fajne dodatkowe tarabanienie się z ciężkimi bagażami, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Autobus jedzie przez miasteczka, których nigdy nie zobaczyłabym bliżej z pociągu, a w tych miasteczkach okazuje się być wiele cudów i perełek, do których chciałoby się wysiąść i je pooglądać uważniej. Żałuję tylko, że moja dziurawa głowa nie jest w stanie zapamiętać ani nazw tych miejscowości, ani rodzajów atrakcji, ale zdaje się, ze Ziębice naprawdę warte są odwiedzin...
A potem mijałyśmy moją ukochaną stację w Gorzanowie.
Z okien pociągu, w pochmurnej aurze, wyglądała tak przeciętnie. Pomyślałam sobie, że pewnie nie da się zrozumieć jej magii, nie będąc na niej, nie czekając tam na pociąg w leniwy letni dzień, nie mijając studni wśród zarośli, furty, nie siedząc na ławce i nie patrząc na zarośnięty boczny tor, na słońce przeświecające przez trawy, nie zaglądając do wymarłej poczekalni i nie słysząc, jak bezwzględny cykacz odmierza czas do wieczności, nie zaglądając do składu z drewnem, nie podziwiając zatopionej w trawach wagonobudki... W Polsce jest mnóstwo stacji z ładniejszymi, ciekawszymi budynkami dworców i pewnie wszyscy, którzy znają Gorzanów tylko z widoku z okna pociągu, nie rozumieją mojej miłości doń i nie są jej w stanie podzielić... I tylko ten, co czekał tam na pociąg w zalany słońcem dzień, WIE...
Dzień III - Pisary
Dzisiejszy dzień zaczął się od zakupów i legendarnych ptysiów z Międzylesia. Cztery lata temu mama skonsumowała tutejszego ptysia, stwierdziła, że był najlepszy na świecie i od tamtej pory wielokrotnie wspominała go z tęsknotą, marząc o powrocie tu choćby tylko z powodu tego ptysia. Dziś swoją tęsknotę zaspokoiła, a ja dotrzymałam jej towarzystwa.
A potem jako cel wycieczki wybrałam Pisary, w tamtą stronę postanowiłam iść szosą przez Dolnik, a na powrót wybrałam czerwony szlak. Droga szosą, jak to szosą, dłużyła się bardzo. Na szczęście oferowała trochę ładnych widoków, typowy dla Kotliny Kłodzkiej pięknie malowany przystanek PKS (który już kiedyś wrzucał tu Powsinoga, dziękuję
) i fajne, wiatrakopodobne urządzenia.
W końcu dotarłyśmy do Pisar, znalazłyśmy niezbyt oczywistą drogę do kościoła, który robił dość niesamowite, filmowe wręcz wrażenie (i świetnie pasowałby do pewnego nowego cyklu pewnego dawnego forumowicza, pozdro Puddleglum!). Niestety, był zamknięty, a do środka nie dało się zajrzeć nawet przez wielką dziurkę od klucza.
Czerwony szlak na dzień dobry powitał nas malowniczym, nastrojowym cmentarzykiem oraz pięknymi, bajecznymi widokami, które ciągnęły się niemal przez całą drogę. To jest jedna z tych rzeczy, które szczególnie kocham w Kotlinie Kłodzkiej - nie trzeba wchodzić na jakieś wielkie góry, wystarczy włóczyć się po wzniesieniach z polami i łąkami i już człowiek dostaje wielkie przestrzenie z niebiańskim krajobrazem dookoła.
Znów natknęłyśmy się na tabliczki z zakazem wstępu, którym z jeszcze większą złością kazałam się pieprzyć... Nie będę przecież zawracać, skoro tyle już przeszłam! A zresztą tędy wiedzie szlak a ja mam ochotę nim iść! I tak dotarłyśmy do Sikornika i znajomego drogowskazu, pod którym niegdyś znalazłam porzucony, złamany, niechciany i niekochany żółty szlak do Międzylesia, który to przygarnęłam i mam po dziś dzień. Ze wzruszeniem powitałam ten zakątek, no a stamtąd do domu było już niedaleko, a widoki po drodze budziły zachwyt tak, jakby były widziane po raz pierwszy.
Dzień IV - Boboszów
Dziś idziemy żółtym szlakiem do Boboszowa, czyli znowu przechodzimy przez Sikornik i dalej prosto. Kocham takie szlaki. Dookoła ogromne przestrzenie, pejzaże, doliny i góry, a ta droga wiedzie środkiem tego wszystkiego, na podwyższeniu, dostojnie, szeroko, leniwie, niczym królowa. Pola falują zbożami, łąki pełne bujnego kwiecia, motyli i bąków, wszędzie grają świerszcze. Żyć nie umierać, można by tak iść i iść...
Niestety ostatni odcinek trasy wiedzie już po asfalcie. Dochodzimy do kościoła, który okazuje się niestety zamknięty, jak najwyraźniej wszystkie kościoły tutaj. Przynajmniej można wejść na otaczający go cmentarzyk.
Wracamy tą samą drogą z braku innych opcji. Na ostatnim odcinku uważnie przyglądam się drzewom, chcąc pozdrowić spotkanego tu przed laty zdziwionego enta, ale albo go już tu nie ma, albo przestał się dziwić czemukolwiek...
Schodzimy do Międzylesia, a słońce z lewej przedziera się przez chmury niezwykłymi błękitnymi promieniami.
Cd. kiedyś pewnie nastąpi…