W czwartek wczesnym wieczorem wybraliśmy się (Marta i ja) w towarzystwie ekipy Radia Bunt na kolejną edycję Rocka Na Bagnie w Goniądzu. Jeszcze przed dotarciem na miejsce zaliczyliśmy niesamowity zachód słońca w pełnej przestrzeni, który ostatnie refleksy słał nam jeszcze koło północy, wcześniej malując swoją stronę nieba w żółcie, pomarańcze i czerwienie wręcz afrykańskie. Z drugiej strony towarzyszył nam potężny księżyc, a pod koniec drogi również skromna, ale jednak, zorza polarna. Impreza z roku na rok przyciąga coraz więcej osób i, co rzadkie, wcale nie schodzi w związku z tym na psy i zachowuje swój klimat. Składają się na niego różne odmiany punk rocka i pokrewnych i malowniczy nadbiebrzański krajobraz. Więcej zrobiliśmy zdjęć zachodów słońca i fruwającego ptactwa, niż grających kapel. Nie znaczy to jednak, że te nie dały sobie rady. Sporo jednak musieliśmy sobie odpuścić, bo pogoda nie brała jeńców, a do tego na teren festiwalu trzeba było od nas iść kawałek w pełnym słonku. A w domku zimne piwo, zimny prysznic, laptop, transmisja radiowa z festiwalu...
W piątek ruszyliśmy się jednak prawie na sam początek, bo o ile grający jako pierwszy The Trepp nie był dla nas pozycją obowiązkową, inaczej rzecz się ma z Bombat Belus - kapelą grającą psychobilly mocno osadzone w klimatach warszawskiej Pragi. Ci zagrali koncert na miarę oczekiwań, jedne z lepszych tegorocznego Bagna. Szkoda tylko, że w pełnym słońcu, bo po zmroku ich set sprawdziłby się jeszcze lepiej. Kilku kolejnych zespołów słyszeliśmy z większego oddalenia, pijąc zimne piwo w towarzystwie muzyków BB właśnie. Ukrytą Stronę Miasta, Street Chaos i Dizla przyjęliśmy więc tylko do wiadomości, pod scenę ruszyłem się dopiero, by zobaczyć kawałek koncertu noise'owego [peru]. [peru] kiedyś życzliwie śledziłem, potem moje drogi z tą kapelą rozeszły się dość mocno. Czemu? Cóż, może fakt, że jako jedyny zespół wygłosili buzią wokalisty oświadczenie o tym, że być może wkrótce znajdziemy się w czasach terroru nietolerancyjnej większości, trochę to wyjaśnia. Niezależnie od tego wypadli bardzo dobrze, ostrzej niż w czasach, gdy zdarzyło mi się zobaczyć bodaj dwa koncerty, z których jeden graliśmy zresztą wspólnie. Później bardziej rozrywkowe klimaty zaprezentowali Royal Spirit z Łodzi (akurat, żeby wypić następne piwo) i The Sandals z Poznania, który poza mocnym kawałkiem nagranym w swoim czasie na rocznicę poznańskiego Czerwca wykonał kilka ulicznych hymnów - w sam arz na Bagno. Kibicuję im od zawsze, więc cieszę się, że kolejny raz było i to było dobrze. Później czeski Zputnik - tym razem punk z dużymi naleciałościami gotyckimi i industrialnymi, z dziewczyna na wokalu. Bardziej podobał mi się oglądany wcześniej na YT, choć źle oczywiście nie było. Później rock'n'rollowe The Stubs z kompletnie nie mojej bajki - i chyba też nie całkiem z bajki części publiczności, Marcie podeszło bardziej, niż mi. A najbardziej podeszło by zapewne jej ojcu, o czym powiedziała dokładnie tymi samymi słowy, co kilka lat temu, gdy Stubsów widzieliśmy po raz pierwszy. Potem November - pochodzący z Białegostoku coverband Danziga. Chwilę posłuchaliśmy, ponieważ jednak akurat z nimi jestem dość osłuchany - z tą sympatyczną ekipą całkiem niedawno graliśmy w Bielsku - poszliśmy sobie trochę dalej.
Spodziewałem się, że podwójnym punktem ciężkości pierwszego dnia będą koncerty Kabanosa i KSU. Trochę się pomyliłem. Kabanos to kapela będąca fenomenem pokoleniowym, dla wielu osób powyżej pierwszych lat studiów zupełnie niezrozumiała, sam musiałem się przekonywać dość długo. Sprawny technicznie miks metalu, hardcore'a i punka jest tu bowiem uzupełniony niegłupim, ale podanym w mocno infantylnej formie przekazem, tak też zresztą wyśpiewanym. Nie każdemu musi się to podobać, ale ma bardzo wielu fanów. Kabanos praktycznie samodzielnie i zgodnie z zasadami DIY wybił się na pozycję jednej z bardziej popularnych polskich kapel, która potrafi grać wielomiesięczne trasy koncertowe - bez wsparcia mediów i dużej firmy płytowej. I choćby za to mam dla nich sporo sympatii, niezależnie od tego, że i prywatnie to bardzo sympatyczni ludzie. Koncert był niezły, choć chętnie zamieniłbym kilka numerów nowszych na kilka starszych, bardziej punkowych i też chyba bardziej w związku z tym na miejscu. Ludzie bawili się świetnie, wokalista pływał sobie po fanowskiej fali krzycząc, by nie robić mu zdjęć, "bo brzuch wyszedł", było wesoło.
Na KSU natomiast, choć padł chyba rekord frekwencyjny tego dnia, wesoło już nie było. Zaczęło się co prawda nieźle, choć dodatkowe instrumenty (smyczki, fortepian..) czasami zdawały się wplecione trochę na siłę. Koncert zabiło jednak kilkunastominutowe pseudoindiańskie solo na perkusji i takież wycia. Ludzie dość szybko znudzili się i zaczęli wychodzić, a kto został, to gwizdał, co znowuż nie podeszło kapeli, która zamiast przyjąć do wiadomości, że coś robi źle, zaczęła pouczać publikę. Potem przyszła zaś kolej na set akustyczny, by "nowe osoby w zespole miały swoich kilka minut". Dopiero na koniec wrócili do czadów, ale byli wielce obrażeni, ze ludzie oczekują "Jabol punka", więc zagrali go celowo krzywo. Cóż, mogło być dobrze, było raczej marnie, a wszystko dlatego, że zespół najwyraźniej uznał występ na Bagnie za kolejną chałturę. Tyle, że nie był na Dniach Obieraka, a punkowym festiwalu, więc wyszło, jak wyszło. Szkoda.
1125 wykorzystaliśmy na bezskuteczne szukanie jedzenia, po czym wróciliśmy do domku. Grała jeszcze Cela nr 3, ale jej przebojów już wcześniej w dużej dawce dostarczyli nam pijani sąsiedzi, więc odpuściliśmy bez poczucia straty.
Drugiego dnia grało dużo ciekawych zespołów, ale wygrał upał. Wczesnym popołudniem zwlokłem się na Czachoyeba, bardzo obiecujący i dobry technicznie zespół z Kozienic, w którym udziela się nasz kolega Panda, który podobałby mi się jeszcze bardziej, gdyby wokalista nie rozpędził się zbytnio antyklerykalnie w jednej z zapowiedzi. Czachoyeb gra sprawną mieszankę nowszego i starszego HC, w którym wyższe, rapowane wokale ładnie równoważą klasyczne ryki. A wszystko, co bardzo cieszy, po polsku. Po tym koncercie zająłem się rozmowami i interesami, więc nie wiem jak wypadły Tora Tora Tora, Street Terror, Wounded Knee i Cymeon X, którego najbardziej z tego zestawu żałuję. Na teren imprezy dowlekliśmy się z powrotem dopiero na końcówkę Kryzysu. Było całkiem, całkiem. Potem Plebania, która po latach wróciła do grania z gitarą, dzięki czemu wypadła całkiem nieźle, zwłaszcza jako tło do zachodu słońca nad Biebrzą.
Wreszcie Alians - dla mnie najważniejszy punkt tego dnia. Fajny, bujający koncert, z nielicznymi wycieczkami w stronę ostrzejszego grania - jakby nie patrzeć idealny na tę pogodę. Trochę nowszych rzeczy i kilka klasyków, w tym "Bomby domowej roboty", a wszystko uwieńczone demolką akordeonu. Analogsi jak to Analogsi - fabryka pracuje sprawnie, ale to dla mnie fabryka właśnie, więc pora wracać do domu. Argy Bargy już przez internet, czego teraz żałuję, ale co zrobić nie znałem wcześniej, więc nie wiedziałem, że będzie tak dobrze. Na koniec Bulbulators przez otwarte okno i spać, bo rano do Warszawy.
Podsumowując: dobry zestaw zespołów, choć może ze zbyt dużym tym razem przechyłem w stronę HC, sporo znajomych i zero niesympatycznych akcji, które wcześniej, choć i tak w wymiarze minimalnym, się zdarzały. Właściwie nie widzę tu nawet nic do poprawki, oby tylko dalej Żaba robił swoje z pomocą przyjaciół i będzie dobrze.
Ok, zawsze trzeba napisać... jedzenie mogłoby być trochę lepsze
Z wyjątkiem ogórków małosolnych - te chyba lepsze już być nie mogły.