Czas na mnie
.
Choć zacząć (jak zawsze) trudno, bo wydarzenie odebrałem na kilku płaszczyznach i multiplikacja wątków przybiera niepokojące rozmiary. Spróbuję, chociaż powierzchownie, prześlizgnąć się przez każdy z nich.
Przede wszystkim koncert uświadomił mi, że przyszedł właściwy moment by wrócić do płyty - mój stosunek do niej, przez lata, zmieniał się wielokrotnie i ponieważ akcje tego repertuaru nigdy wcześniej nie były tak wysokie, mam dość silne przekonanie, że z teraźniejszego odsłuchu może wyjść wiele dobrego.
Koncert dobitnie pokazał, że to materiał bardzo wysokiej próby, zarówno muzycznie, intelektualnie jak i emocjonalnie i dlatego mimo kilku zarzutów (o których za chwilę) cieszę się, że udało mi się przybyć i przekonać o tym po raz kolejny.
To, co uważam za największy sukces pojawienia się Budzego na Luxfeście, to przebicie się z solowym repertuarem do nowej publiczności. Dało się wyczuć, że sporo osób było pod niemałym wrażeniem. Sam rozmawiałem z kilkoma znajomymi, którzy nie znali Luny i reakcje były przychylne.
Na plus zaliczam również
FENOMENALNĄ formę wokalną Budzego, doskonałą dyspozycję Gera, świetne partie Litzy i ogólny, wylewający się ze sceny hektolitrami, przyjazny i pełen radości, feeling!
Każdy ze wspomnianej trójki miał tego wieczoru niejedną olśniewającą chwilę! Fajnie też, że nieraz gitary Litzy i Franca grały różne partie, choć w każdym przypadku dźwięki wydobywane przez Litze przekonały mnie znacznie bardziej.
Franc wypadł nieźle, ale artykulacja, wykonawcza pewność i wielobarwność brzmienia Roberta wybijały się wręcz batalistycznie.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że mój odbiór byłby nieco inny gdybym stał powiedzmy 5 metrów dalej (od sceny) i na środku, ale pozwalam sobie na taką opinię ponieważ mimo przyjętej pozycji, Franca słyszałem dobrze.
No właśnie – dźwięk. Daleki jestem od tak jednoznacznych zachwytów jak przedmówcy, ale faktycznie, jak na festiwal było w porządku. Ustawienie wystarczyło by cieszyć się muzyką. Słyszałem każdy instrument, choć część z nich nieprecyzyjnie (klawisz, gitara Gera, część zestawu Beaty).
Zdecydowanie źle ustawione były moim zdaniem bębny Amadego. Za głośno i jakby bałaganiarsko, ale tu nie mam pewności czy to nie kwestia samej gry - chwilami chaotycznej i jednowymiarowej, dla mnie, zwyczajnie nieprzystającej do tak kalejdoskopowego materiału.
Pozytywnie zaskoczył mnie Kmieta – grał czujnie, spokojnie, a brzmiał jakby… ciepło. Lepszego basu nie mogłem sobie tu wymarzyć!
Sporym zaskoczeniem była też osiągnięta wspólnie, wyraźnie rockowa dynamika co mocniejszych fragmentów. W pewien sposób te utwory powstały na nowo, co w festiwalowych okolicznościach sprawdziło się nieprzeciętnie.
Pozostał jeden, w mych uszach chyba najpoważniejszy mankament – najpewniej przez to, że wydarzenia miało jednorazowy charakter, całość była bardziej
odegrana niż
zagrana.
Gdyby ten skład miał szansę pojechać w trasę, pograć więcej prób i w efekcie
przegryźć się przez te dźwięki, tak by poruszać się w nich swobodnie, najpewniej byłbym absolutnie
oczarowany.
A tak? Mogę tylko i aż napisać, że warto było przyjść i przeżyć kilka dobrych chwil.
Tren, Na niebie ciągły ruch, Wiosna na wygnaniu czy Umieraj to ciągle BARDZO wyraziste mgnienia w polskiej muzyce, które i na tym koncercie zrobiły swoje, za co bardzo dziękuję.