Pierwszy raz widziałem ją, a właściwie jego, bo był to piękny samiec, w ogrodzie na granicy kaszub i borów tucholskich. Siedział na niedużym drzewie owocowym, wśród alei przedziwnych rzeźbionych uli. Wykonywał smutny utwór, może o zawiedzionej miłości. Był lipiec, więc jeśli śpiewał to znaczy, że prawdopodobnie ostatni lęg im, tj. te parce, się nie udał. Był tak tym zajęty, że pozwalał zbliżyć się do siebie bardzo blisko. Choć może nie było to roztargnienie, bo pleszki są dosyć nerwowe. On widział nas, widział że podchodzimy, ale chyba nie mógł przestać śpiewać, odskakiwał tylko po kilka gałązek, ale dzięki temu mogłem mu się dobrze przyjrzeć. Była naprawdę imponujący, o ile imponującym może być ptaszek postury wróbla. Głęboka czerń maski, szlachetna szarość głowy mocno kontrastowała z wściekłym pomarańczem piersi i ogona oraz białym brzuchem. Stałem kilka minut oglądając pana pleszkę. Wokół był bajeczny ogród, trochę skansen, a trochę muzeum. I jeszcze trochę jakaś forma świątyni. Ogród i dom Józefa Chełmowskiego w Brusach to jedno z najniezwyklejszych miejsc jakie widziałem. Całe wiejskie podwórze, wspomniany ogród, przysadzisty dom z werandką wypełniony był dziełami sztuki – malowidłami, rzeźbami we wszelakim tworzywie, freskami i wynalazkami. Pan Józef był ludowym da Vinci. Budował perpetuum mobile, pisał i bogato ilustrował traktaty filozoficzne (manuskrypty, często na deseczkach), religijne, zgłębiał Biblię i Koran, malowidło na ścianie domu poświęcone było światłu. Na dachu stodoły wylądowało kilkanaście rzeźb dwupłatowców, bo Pan Józef stworzył też galerią pionierów lotnictwa. W domu obrazy nie mieściły się na ścianach, więc wyklejał nimi sufity... Tysiące przedmiotów. Pleszkę spotkałem podczas drugiej wizyty, kilka lat po pierwszej, która była dla mnie jak olśnienie. Chciałem pokazać to miejsce znajomym, ale nie potrafiłem odtworzyć magii z poprzedniej wizyty. Znajomi raczej obojętni. Z rzeźb odpadały elementy, łuszczyła się farba, wynalazki zardzewiały i porosły pajęczynami, ule próchniały. Starość – myślałem. Weszliśmy na podwórko i do ogrodu. Dom był zamknięty, gospodarzy nie było, ale tabliczka zapraszała do zwiedzania. Kiedy oglądałem pleszkę nagle podeszła żona Pana Józefa. Typowa kobieta artysty, pełna poświecenia, zakrzątana codziennością po szyję, zmęczona ciągłymi wizytami gości, ale też szczęśliwa i dumna z męża. Przywitałem się i zacząłem szeroko, żartem i tonem jak jakiś Franciszek Pieczka w filmie Kolskiego. „Tego ptaszka chyba pni mąż wystrugał. Tak pięknie nam tu śpiewa. Zastaliśmy go?”. Posmutniała. Zanim skończyłem gdakać już wiedziałem. „Wiosną umarł. Stał, przewrócił się. I po człowieku. 50 lat razem i na końcu nawet się nie pożegnałam. A ten ptak codziennie śpiewa. Tak smutno strasznie”.
W tym roku spotkałem pleszkę jeszcze dwa razy. Raz parka zamieszkała w ogrodzie sąsiada. Prawdopodobnie karmiła podlotka schowanego gdzieś w żywopłocie. Podlotek to taki młodociany ptak, który jeszcze nie potrafi sam o siebie zadbać, a nawet fruwać. Takie ptaki uciekają z gniazd, bo są tam zupełnie bezbronne. Ciężko je wypatrzyć bo instynkt im podpowiada, że najlepiej zrobią jeśli będą udawać że ich nie ma. Poruszają się tylko dwa, albo trzy razy dziennie na karmienie. Więc ta para z jakimiś hipotetycznymi, skamieniałymi podlotkami zaczęła bywać na moim podwórku. Niepozorna samiczka i jaskrawo ubarwiony samiec nieustannie do siebie gadały, tak zwanym głosem kontaktowym i ostrzegawczym. Przy czym samiec zazwyczaj siadał nisko i eksponował swoją nieprzeciętną urodę jakby chciał skoncentrować uwagę tylko na sobie. Udało mu się tak dobrze, że któregoś dnia znalazłem go leżącego pod jabłonką, na której go sfotografowałem. Obok leżał znudzony już kot. Samiczka zniknęła kilka dni później, mam nadzieję, że się wyniosła w sensie dosłownym, machając skrzydłami.
W wakacje tego roku mieszkałem przez tydzień na wsi pod Biłgorajem. Wynajmowaliśmy dom w dużym parohektarowym ogrodzie. Od czasu tragicznego spotkania z samcem rozpoznaję głosy pleszek od razu. Otóż w jednym końcu ogrodu ostrzegała się nieustannie para pleszek, zaś w drugim skrzeczała para kopciuszków. Kopciuszki i pleszki to gatunki bliźniacze. Kiedyś dwie populacje zostały rozdzielone i rozwinęły się w osobne gatunki. Co ciekawe można spotkać mieszańce, które jednak są bezpłodne. W tym trzecim ogrodzie oba gatunki rozdzielało ze sto metrów i mocno pilnowały się, żeby nie wchodzić sobie w drodze.
I tak to z tymi ptakami jest. Najpierw je sobie trzeba wymarzyć, później zupełnie niespodziewanie spotyka się jednego i nagle okazuje się, że gdzie nie spojrzysz spotykasz pleszki.