właśnie wróciłem do domu, Otokar zapewne dojeżdża, szybko chcę zapisać wrażenia
pierwszy szczęśliwy moment nastąpił gdy stanęliśmy z Tylerem przed klubem ale w pewnym oddaleniu od drzwi i akurat właściwie prosto pod nasz nos zajechał samochód z zespołem, aż odeszliśmy trochę na bok, ale oczywiście się całemu składu grzecznie ukłoniliśmy
w rozpisce na ścianie klubu Progresja Skaldowie obok Waterboys, Motorpsyche i Zebrania wspólnoty mieszkaniowej; mieliśmy z Otokarem miejsca w ósmym rzędzie nieco po prawej stronie; przed koncertem organizator Megadisc puszczał jakąś bardzo fajną muzykę pop-rockową z obfitymi Hammondami, myślałem że to wczesne Deep Purple przed Gillanem, ale nie, może Argent, ale chyba też nie, może ktoś wie?
Zespół wyszedł na scenę krótko po 20 i zaczął od świetnego numeru Kolorowe szare dni - była to wersja niemrawa i wyraźnie na pożarcie pod względem nagłośnienia, szkoda, bo numer bardzo lubię. Na szczęście już w połowie tej piosenki było wyraźnie słychać, że nie spełni się najgorszy możliwy scenariusz - że 51-letni stażem zespół nie sprosta swoim młodzieńczym dziełom pod względem zwykłej energii, o nie, było zupełnie na odwrót: poza otwarciem (i także refrenem Juhasa, ale to wyglądało na zamierzony zabieg) już żaden z numerów nie został zagrany za wolno, a Od wschodu do zachodu słońca nawet może aż za bardzo pobiegło do przodu. Dobrze!
Niestety przez kilka następnych numerów jeszcze nie było jak dla mnie zupełnie dobrze. Repertuar wprawdzie szedł nieziemski - Gdzie mam ciebie szukać, Juhas zmarł, Fioletowa dama i Jeszcze kocham, ale generalnie na scenie było nieco chaotycznie, zrobiło się w ogóle za głośno i zagrano kilka fałszywych dźwięków, największe zastrzeżenia miałem do brzmienia gitary Jerzego Tarsińskiego, ten efekt (chorus?) rozlewał się po brzmieniu całości pozbawiając zespół selektywności a momentami wręcz ładu i składu - w tym momencie koncertu w zasadzie jak dla mnie dobrze brzmiała tylko sekcja (wzmocniona przez grającego na perkusjonaliach Rafała Tarcholika - był świetny przez cały koncert i świetnie nagłośniony!). Mój najbardziej ulubiony utwór z całej dzisiejszej setlisty (i skaldowski nr 3 w ogóle) czyli Juhas zmarł wypadł jak dla mnie tego wieczoru najgorzej - zupełnie nie udał się czterogłos w zwrotce, a w partiach solowych zupełnie nie było tej mistrzowskiej lekkości co na płycie. Na domiar, kolejnym utworem okazał się tytułowy utwór z solowej płyty Andrzeja Zielińskiego z 2000 roku - oczywiście kwestia gustu, ale dla mnie brzmiało to wręcz jak sabotaż klasycznego mistrzowskiego repertuaru, autorstwa przecież tego samego kompozytora...
I wtedy wszystko się odmieniło!
Popłynął numer Od wschodu do zachodu słońca - kupiłem szybsze tempo tym bardziej, że Jerzy Tarsiński zdjął metalowo brzmiący efekt ze swojej gitary i wreszcie odetchnąłem - to było w końcu to na co tak długo czekałem - prawdziwa podróż w czasie, Hammond wypłynął na wierzch i rozlał się między niezawodnym punktowaniem sekcji... Pod koniec utworu dostaliśmy nawet to czego na płycie nie ma - wspaniały drugi głos Jacka Zielińskiego. To było to! I widownia to od razu dostrzegła nagradzając zespół długimi, długimi brawami.
Potem zabrzmiał utwór Śpiewam bo muszę, mylnie zapowiedziany jako z tej samej płyty, ale coś w tym było - brzmienie się nie zmieniło, a Jacek Zieliński zaczął śpiewać po prostu - kolejny raz muszę użyć tego słowa - po mistrzowsku. W wersji studyjnej utwór ten nie należy do moich faworytów, tu bardzo mi się podobał. Potem zabrzmiała Katastrofa - jak fajnie! Cały utwór, w odróżnieniu od wersji studyjnej, śpiewał Jacek Zieliński i znowu robił to świetnie, a zespół świetnie poradził sobie ze wszystkimi trudnymi momentami, pod koniec wokalista ostrzegał przez przyłożone do ust dłonie "nad każdym wisi katastrofa!" i było w tym coś wstrząsającego.
W dalszej kolejności Skaldowie wykonali utwór Jak znikający punkt - tutaj znowu trochę było jak dla mnie za mało selektywnie w refrenach, ale wszystko wynagrodziło doskonałe solo Jacka Zielińskiego na trąbce z nałożonym delayem. Mocny punkt programu. A potem już wokalista zapowiedział suitę Krywaniu Krywaniu. Ja nie czekałem na ten numer tak bardzo jak - wyraźnie - większość - ale muszę powiedzieć, że tutaj już zostałem zmieciony. Przez wykonanie, bo z nagłośnieniem było już dobrze, ale jeszcze nie celująco. To jednak nie miało znaczenia, bo słychać było, że zespół się już czuje doskonale na scenie, opadły wszystkie stresy, pojawiły się uśmiechy, znakomicie wypadł wstęp z niepokojącą partią na skrzypcach, część śpiewana została świetnie odtworzona przez braci Zielińskich i Gabrielę Zielińską, a potem już pognali - Jan Budziaszek grał jak natchniony, Jacek Zieliński szalał na tamburynie, a nad wszystkim - nomen omen - górował Hammond Andrzeja Zielińskiego.
Standing ovation i ogłoszono przerwę.
Gdyby w tym momencie koncert się skończył, już byłoby to niemałe wydarzenie, ale okazało się,że najlepsze było jeszcze przed nami.
Po przerwie Jacek Zieliński zapowiedział kilka szlagierów i zaprosił do włączenia się w śpiew. Nie byłem tym zbytnio zachwycony, bo wydawało mi się, że rzeczone przeboje słyszałem już (zbyt) wiele razy na tych ośmiu-dziesięciu koncertach, na których byłem w ostatnich latach, okazało się jednak, że się myliłem - obecność prawdziwego Hammonda tchnęła w te numery nowy - stary duch, a ponieważ były przez lata ogrywane, zażarły niesamowicie. Zwłaszcza podobał mi się Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał: zwykle Skaldowie zaczynają tą piosenką koncerty i brzmi to dla mnie często ja rozgrzewka - tutaj było to wykonanie pełne werwy, podobnie zresztą jak w przypadku Listonosza, środkowe crescendo bardzo mocne! Poza wspomnianymi utworami zespół wykonał także Na wirsycku, Uciekaj uciekaj, Sady w obłokach i Karty życia - w drugiej części do nagłośnienia nie miałem już żadnych zarzutów.
I nagle kolejna niespodzianka, choć nie aż taka wielka, bo Stanisława Węglorza przyuważyliśmy już przed koncertem przed klubem. Wyszedł pewnie na scenę i tak samo pewnie wszedł w krzyczany rejestr swojego popisowego utworu Nie widzę ciebie w swych marzeniach. Pierwsze brawa dostał już po pierwszej linijce, a po całym, potężnie zaśpiewanym utworze znowu standing ovation. Z kolei wykonany został utwór W żółtych płomieniach liści - partię Łucji Prus wykonywała Gabriela Zielińska i zebrała za nią pochwały od taty, ale ja zwróciłem też uwagę na to, że Andrzejowi Zielińskiemu udało się odtworzyć tę magicznie modulowaną barwę Hammonda z wersji studyjnej, bardzo dobre!
No i na koniec przyszło najlepsze - Stworzenia świata część druga. Skaldowie nie tylko wykonali ten numer bezbłędnie, ale też nieskazitelnie zabrzmieli - co sprawiło, że rzeczywiście mogłem poczuć, że gdzieś w środku stwarzane są jakieś nowe światy. Już pierwsze sekundy mnie przeszyły - jaki Andrzej Zieliński ma świetny bas! Otwierające suitę dwugłosy (właśnie z dolną harmonią Andrzeja) wykonane zostały przecudnie, a potem do końca było równie wspaniale - zespół genialnie operował głośnością i nasyceniem barw, a ponieważ w wersji studyjnej są użyte zdaje się syntezatory, niniejsza wersja z Hammondem pobiła ją na głowę (nie mogłem wyjść z podziwu z jaką łatwością Andrzej Zieliński odtwarzał te superszybkie partie!), zresztą w kulminacyjnym momencie zdarzyło się między muzykami kilkadziesiąt sekund mistrzowsko przeprowadzonej polirytmii, którego to momentu też na płycie nie pamiętam. Na sekundę zgasło światło i zabrzmiała coda, znowu - pozbawiona nieco plastikowych odcieni z wersji płytowej, zabrzmiała cudownie - taką mieszaninę nasycenia i lekkości potrafi zaproponować tylko TEN zespół i w TYM utworze osiągnął pożądany efekt wydawało się zupełnie bez trudu. Kolejna standing ovation.
Potem jeszcze była Wiosna na bis i musieliśmy wracać do Poznania. Jako wydarzenie oceniam ten wieczór na *****!, jako występ, na *****-, bo jednak ten Juhas - jak by to rzec - zmarł...
Wiem, że to niemożliwe, ale życzyłbym sobie, żeby Skaldowie mieli dzisiejszy repertuar tak ograny jak swoje największe przeboje. Aż strach pomyśleć co by było gdyby WSZYSTKIE utwory zabrzmiały tak jak Stworzenia świata część druga. Mimo wszystko, dzisiaj stało się tyle pięciogwiazdkowych momentów, że jestem w pełni zadowolony (i tylko w nawiasie napiszę, że zespół nie wykonał dziś żadnego utworu z płyty, której okładkę miałem na koszulce). Bardzo dziękuję!
_________________ in the middle of a page in the middle of a plant I call your name
|