Okazało się, że
Tymon dekonstruuje "Biały Album" i to z udziałem
Zalefa i
Natalii Przybysz, i to w Poznaniu, i to za darmo - poszedłem bez wahania.
Pierwsze wrażenie w klubie studenckim 9stóp jak najgorsze - nie było czym oddychać, a kończył występ pierwszy support - odmóżdżająca junk-music, która powinna być zakazana - na szczęście to były ostatnie dwie piosenki. Uff.
Teraz na scenę wkroczył
Krzyś Zalewski. Już tu kiedyś wspominałem, że przy pewnej okołoarmijnej (zamkniętej) okazji miałem z nim przyjemność wykonać pięć utworów a także spędzić cały dzień na próbach i w drodze. Od tamtej pory (2011) żywo się interesuję wszystkim co robi i szczerze mu kibicuję. Mimo że jego największa miłość to chyba Iron Maiden, to tamtego dnia jeden drugiego próbował zagiąć w repertuarze Beatlesów i nie zdołał... No, nie kojarzył jednej piosenki, nie pamiętam której... Only a Northern Song, bodajże... Z kolei coś tam nawiązaliśmy do Queen i dla uproszczenia ostatnią piosenkę na
Sheer Heart Attack nazwałem In the Laps of the Gods, a on MNIE POPRAWIŁ
, że to co śpiewam jest "Revisited", a tamten numer leci o tak... Piszę to, żeby pokazać, że jest takim samym zapaleńcem muzycznym jak większość z nas na tym forum i muzyka po prostu się z niego wtedy wylewała - pamiętam jak tuż przed "naszym" występem wziął leżącą w garderobie gitarę Budzego (choć Toma wtedy nie było z nami) i ni stąd ni z owąd zagrał i zaśpiewał tytułowy numer z
Grace - bezbłędnie!
Dzisiaj w 9stopach Zalef wystąpił zupełnie sam. Pomysł na występ miał następujący: na różnych instrumentach nawijał sobie loopy i do tak powstałych podkładów dodawał kolejne warstwy, zazwyczaj kończąc mocnymi akcentami perkusyjnymi. Zagrał m.in. sławny przebój Jaśniej i dziwaczny numer mający w zwrotce śpiewane fragmenty melorecytacji z The End a w refrenie jakieś niezrozumiałe słowa - bardzo udany utwór. Była singlowa Luka i interesujący utwór na trzy głosy (oczywiście nakładane na żywo) o uchodźcach (to tak do końca na serio?). Krzyś pokazał to co już wiedziałem - jest niesamowitym wokalistą, bezwzględnie jednym z najlepszych w kraju, świetnym showmanem i utalentowanym multiinstrumentalistą. Tylko... gdzieś w tym wszystkim - jak dla mnie - rozproszyła się ta niesamowita energia i... muzykalność. Nagłośnieniowcy zupełnie sobie nie dali rady z tym, że śpiewał do dwóch różnych mikrofonów i to jeszcze - jakże on śmiał - na różnych poziomach głośności! Ale chyba sam Krzyś nie do końca to okiełznał, choć trzeba przyznać, że na TEJ scenie miał bardzo pod górkę. Jak dla mnie powinien założyć zespół i być jego frontmanem z gitarą. Bardzo żałuję, że nie załapałem się na taką formułę koncertowania, zresztą z Borsem w składzie. Dzisiaj było "tylko" bardzo dobrze - a u niego powinno być zawsze "genialnie"!
No ale teraz miało nastąpić to na co czekałem najbardziej. Na scenie zainstalował się
Tymon z Tranzystorami (sekcja rytmiczna + dodatkowa gitara + klawisz + trzy dęciaki) i po prostu zapodał Back in the USSR. Od razu rzuciło mi się w oczy i uszy jak świetnie panuje nad głosem, instrumentem, zespołem, wszystkim... Klasa! Na sekcję środkową wyleciał znowu Zalef, ale jego mikrofonu dźwiękowcy znowu nie nagłośnili na czas... NA SZCZĘŚCIE to był ostatni taki kiks tego wieczoru - od tego momentu wszystko brzmiało na tyle dobrze, że przestałem myśleć o nagłośnieniu i skupiłem się na tym co grali.
A grali świetnie, świetnie! Po USSR na scenę weszła niejaka
Natalia Grosiak i wykonała Dear Prudence, w ciekawej popowej wersji. Rzeczony numer to mój ulubiony numer z "Białego Albumu" i nie dało się go oczywiście poprawić, ale szacunek dla wokalistki, że przynajmniej go nie spierdoliła. Z kolei znowu wyszedł Zalef i zagrali Savoy Truffle (!) - niby wymarzony numer na taki skład, ale jednak kto by się spodziewał! Wgięło mnie w ziemię. Świetne energetyczne wykonanie, wspaniałe leady Krzysia i niesamowicie czyste i trafne falsety Tymona (ile on ma lat? a więc jeszcze i u mnie to może przez jakiś czas nie zagaśnie?) No i na scenie pojawia się chyba najbardziej oczekiwana na sali osoba:
Natalia Przybysz! Wykonuje Yer Blues, w ponurej, zwolnionej wersji. Śpiewa oczywiście genialnie (jestem fanem jej głosu od czasu kiedy z nudów oglądaliśmy w Bardzie Śląskim eliminacje do Eurowizji, kiedy to po raz pierwszy chyba świat usłyszał o Sistars...)
No to było wiadomo, że na scenie - niczym John Paul George i Ringo - pokazało się czworo wokalistów bez zarzutu, mistrzowskich w tym za co się zabierali (no, Tymon, trochę nie wyciągał w I'm So Tired, ale to naprawdę drobiazg), bezbłędnie panujących nad głosami i śpiewających bez wysiłku. Pozostawało pytanie co mistrz ceremonii zrobi z materiałem bazowym - które numery wybierze i jak bardzo je zepsuje (przepraszam, że tak piszę, ale... zresztą nawet Zalef w materiałach promocyjnych przyznał:
Nie uważam, że zrobimy The Beatles lepiej niż Beatlesi, ale mam nadzieję zrobimy inaczej, ciekawie (...)) I co - zwracam Tymonowi honor. Wśród wszystkich wykonanych dziś numerów nie było żadnego ewidentnego knota. Bezwzględnie czuć było miłość do The Beatles, słychać było, że nikt tu nie chce Beatlesów poprawiać, może co najwyżej trochę... porozciągać. Czasem mi się podobało bardziej, czasem mniej, wiadomo, ale poziom przyzwoitości nie był zagrożony ani przez chwilę, a momentów świetnych było z ręką na sercu więcej niż bym mógł się spodziewać. Jeden numer wypadł jak dla mnie genialnie - Everybody's Got Sth To hide Except for me and My Monkey! Śpiewał Zalef i wyciągnął wszystkie górki a zespół grał jak natchniony, mimo braku dzwonka okrętowego osiągnął absolutne wyżyny ekspresji w kulminacji. Z innej strony - odważne upopowienie I Will i Julii zupełnie tych utworów nie zabiło, przy Julii (znowu Zalef) miałem ciary na plecach i po raz jedyny zabrzmiały tam harmonie bardzo jazzowe, których po Tymonie spodziewałbym się więcej. Natalia Przybysz zaśpiewała wspaniale Helter Skelter, tutaj ekspresja była inaczej zbudowana niż w Everybody, bardziej "czujnie" ale równie przekonująco. Nie udał się trochę Blackbird, miałem wrażenie, że klawiszowiec nie udźwignął akompaniamentu. Już miałem też narzekać na dziwnie zwolniony Glass Onion, ale tutaj Natalia Grosiak przepięknie zaśpiewała jakiś autorski środek, proste ale poruszające opadające glissando. Z kolei Cry Baby Cry aż prosił się o wspólne śpiewanie i wielu ludzi (o! widać było że wiele osób przyszło tu wyraźnie na Beatlesów) naturalnie się włączyło. Na koniec regularnego setu zabrzmiał Happiness Is a Warm Gun. Tutaj muszę przyznać, że zupełnie nie udał się moment, w którym Beatlesom wyszła (może przez przypadek) zawoalowana polirytmia - tutaj zespół tego wyraźnie nie udźwignął - z kolei jednak moment
mother superior jump the gun mnie znowu powalił, głównie dzięki dodanym za którymś z kolejnych razów wręcz operowym zaśpiewom pani Grosiak. Mimo wszystko mocne zakończenie.
Ciekawie było na bisach. Chyba nie było basu w Birthday, ale i tak było to kolejne fenomenalne wykonanie. Potem Zalef sięgnął po gitarę Tymona i wyraźnie zaimprowizował wersję Mother Nature's Son - dołączył tylko Tymon na akustyku. No i na koniec jeszcze raz Cry Baby Cry - teraz już chyba wszyscy śpiewali. Publiczność nie chciała wypuścić wykonawców ze sceny więc Tymon podszedł po raz kolejny i obiecał, że za jakiś czas wrócą z tymi samymi piosenkami i jeszcze dodatkowymi. TRZYMAMY ZA SŁOWO!
Koncert oceniam oczywiście na ***** - było w nim wszystko czego sobie życzył: pewność wykonawcza, szczypta wirtuozerii, swobodna manipulacja nastrojami, momenty geniuszu ale i zaskoczenia, ryzyko i wyprawy w nieznane. Gdy było już po wszystkim poczekałem na Krzysia, pamiętał moją twarz ale nie pamiętał skąd
Wielki dzięki John, Paul, George, Ringo, Tym, Krzy, Nat i Nat - dzisiaj było was Ośm z Liverpoolu, Fab Eight, if you like.