Przyznam, że mała ilość odpowiedzi sprawiła, iż trochę zapomniałem o tym temacie. Przypomniałem sobie teraz. Postaram się nadrobić trochę zaległości.
Rozpocząłem temat M B V. Dokończę go niebawem, chwilowo nie mam jakiejś zajawki, żeby słuchać akurat tego zespołu, a nie chcę pisać bez słuchania. Poza tym jednak słucham ostatnio sporo shoegazu. Wpływ na to miał m.in. ZNAKOMITY koncert Ride na OFF-ie. Nieoczywista setlista, wymiatający perkusista, ogniste wykonania (rozlewający się "Seagull", punkowy "Like a Daydream" czy nawet "Black Nite Crash", jeden z niewielu dobrych utworów na beznadziejnej płycie "Tarantula"), triumfalnie zagrane hiciory ("Drive Blind", "Vapor Trails") przypomniały mi za co uwielbiam ten gatunek. Może jedynie w pewnym momencie zagrali za dużo wolnych utworów obok siebie. Ale wtedy leżałem na trawie, a niebo było piękne, towarzystwo też, więc na co narzekać?
Dzisiaj napisze o dwóch innych, mniej znanych zespołach:
p a l e s a i n t s & l u s hLush powstał w 1987 roku. Początkowo w składzie była Merial Barham, która jednak odszeła by śpiewać w drugiej grupie, o której dzisiaj piszemy: Pale Saints. Oba były zawsze w dobrych stosunkach, razem występowały, zdarzały się różne featuringi itd. Dlatego też poruszam te tematy razem.
Lush tworzyły dwie śpiewające gitarzystki: Miki Berenyi (bardziej wokale, mniej gitara), Emma Anderson (bardziej gitara, mniej wokale), oraz męska sekcja: Steve Rippon (bass) i Chris Acland. Zespół obrał (dość typową dla nurtu) taktykę wydawania wielu EP-ek. Stworzyło to o tyle ciekawą sytuację, że w momencie, kiedy ukazała się debiutancka płyta grupy, to w sumie był to już doświadczony zespół, mający na koncie naprawdę wiele nagrań i koncertów.
Pierwsza EP-ka nazywała się "Scar" i ukazała się w 1989 roku. Ten brutalny tytuł oddawał dobrze naturę grupy. Mimo wykonywania tak dalekiego od agresji gatunku, oraz posiadania dwóch kobiet w składzie, zespół miał w sobie jakiś pazur. Pierwszym numerem na płycie było "Baby Talk", zaczynające się od basu, który mógłby napędzać jakiś punkowy wymiatacz z 1977 roku. Potem wbija jazgotliwa gitara i kobiecy wokal. Drugi utwór "Thoughtforms" to jednak delikatny walczyk. To połączenie tego co słodkie z tym co gorzkie, szorstkie i nie do końca grzeczne, jest ciekawą cechą grupy. Na późniejszych płytach trochę ona zaniknęła, ale...nie do końca. Cała pierwsza EP-ka utrzymana jest w podobnym klimacie i pokazuje zespół z najbardziej nieuładzonej strony. Lekką ręką daję ****+
Niedługo po "Scar" ukazała się druga EP-ka grupy: "Mad Love". Tym razem produkcja zajął się Robin Guthire, w tym czasie nagrywający z Cocteau Twins jedno ze swoich dzieł życia, album "Heaven or Las Vegas" (ja bardzo lubię, ale np. Antiwitek chyba mniej
). Pan Robin nieco wygładził kanty grupy Lush, na szczęście nie pozbawił jej tożsamości. Płytę zaczyna absolutnie piękny numer (wartburg) "De-Luxe", później mamy dwa wymiatacze, a na koniec powtórkę z walczyka "Thoughtforms". Same słodycze. Tak na ****
I wreszcie trzecia EP-ka. "Sweetness and Light". Mamy wakacje 1990 roku, Madchester szaleję, więc utwór leci na perkusyjnym bicie, który mógłby znaleźć się chociażby u Stone Roses. Na tym tle zespół (znowu nieco gładszy i ładniejszy niż wcześniej) maluje swoje pejzaże. "Sunbathing" to już tylko ten pejzaż, bez niczego innego. Jedynie w "Breeze" mamy trochę jazgotu. Niby to najłagodniejsze z ich wczesnych wydawnictw ale bardzo lubię. Czwóreczka. ****
Te wszystkie płyty zaraz po wydaniu ukazały się na płycie zatytułowanej "Gala" (chyba od żonki Salvadora, ale nie jestem pewien). Świetny, choć długi album. Oprócz utworów z EP-ek mamy tam między innymi całkiem skoczny cover Abby ("Hey Hey Helen") - czyżby zespół ten był inspiracją dla shoegazowych wokalistek? Myślę, że to możliwe.
Zespół kroczył swoją EP-kową drogą dalej. "Black Spring" zaskakiwało przede wszystkim "Fallin' in Love" - delikatnym coverem Beach Boys z automatyczną perkusją i rozmarzonymi harmoniami wokalnymi. Troszkę madchesteru w "Nothing Natural", fajne, żywe "God's Gift", kolejny walczyk "Monochrome". Udana płytka, ale jednak słabsza niż poprzednie. **** z minusem niech będzie.
Robin Guthrie wyprodukował w końcu pełnoprawny album grupy, zatytułowany "Spooky" (nagrany 1991, wydany 1992). Płyta jest powszechnie uważana za leciutką porażkę. Produkcja rozmyła potencjał zespołu, piosenki też nie były tak wyraziste jak wcześniej. Miło się słucha, ale trochę wpada jednym uchem, a drugim wypada. Takie ***+
Słabo znam kolejny album "Split", ale z tego co słyszałem, to może być najlepsza pełnoprawna płyta tej grupy. Tu jest wszystko: ładne melodie, urocze wokale, ale tez dynamika i pewność siebie. Wszystko w idealnych proporcjach. Będę wracał do tego albumu. Na razie jednak nie podejmę się oceny (mimo, że na pewno byłaby wysoka). W ogóle nie znam albumu "Lovelife", na którym zespół skręcił w kierunku popu. Nie wątpię jednak, że zwrot ten mógł być całkiem udany, ponieważ płyta oceniana jest dośc wysoko przez ludzi, w których dobry gust wierzę
Niestety, w październiku 1996 roku perkusista Lush, Chris Acland popełnił samobójstwo. Był to koniec kariery grupy.
Tymczasem Pale Saints.
Pale Saints na początku było triem. Śpiewał (i grał na basie) w nim Ian Masters, posiadacz bardzo młodzieńczo-chłopięcego głosu, a dwóch innych kolesi grało na perkusji i gitarze. Zespół podobnie jak Lush, wydawał na początku jakieś EP-ki, ale nie znam ich. Chyba nie jest to wielka strata, skoro część numerów powtórzyli potem na debiutanckiej płycie "The Comforts of Madness". Jest to bardzo sympatyczny album, wydany w 1990 roku. Część numerów wyprodukował Gil Norton (ten od "Doolittle" Pixies) a część John Fryer. Właśnie produkcja sprawiła, że trudno było mi początkowo się przegryźć przez ten album. Nie wiem dokładnie o co chodzi, aczkolwiek faktem jest, że album brzmi bardzo w stylu 1990 roku. Dodatkowo piosenki też mają dość nietypową strukturę (np. nieoczekiwanie zwalniają i przyspieszają). Szybko jednak polubiłem całość, a szczególnie takie numery jak "You Tear the World in Two", "Language of Flowers" czy "Time Thief". Wyrazem mojego uznania dla płyty, był fakt, iż okładka (z kotem) służyła mi przez jakiś czas jako zdjęcie profilowe na fejsbuku. To chyba coś znaczy. ****+
Całkiem lubię też album "In Ribbons" (już nagrany z Meriel Barham). Dłuższy, bardziej rożnorodny i chyba mniej doceniony niż poprzednik. Szczególnie zwracają moją uwagę na nim kombinacje z rytmiką. To też płyta, w którą trzeba się trochę wgryźć, jej urok nie jest oczywisty, ale wg. mnie opłaca się to. ****
Dalszej twórczości Pale Saints nie znam. Zespół rozpadł się w 1996 roku.
Dziękuję za uwagę. Pozdrawiam.