Dzień IVDziś w planach miałam przede wszystkim ogród botaniczny, a potem, to zobaczymy, co się jeszcze zdąży, fajnie byłoby jeszcze zobaczyć zoo, Dean Village, katedrę w Rosslyn, morze z bliska...
Na początek zakupiłam sobie bilet całodniowy na komunikację miejską, rzecz bardzo opłacalna już przy 3 przejazdach, a miałam ich w planach znacznie więcej. Potem, kierowana pewną szczególną potrzebą, uznałam, że zapewne da się ją zaspokoić na dworcu kolejowym, zeszłam na tenże dworzec, wcześniej całkowicie przeze mnie pomijany i niedostrzegany, i okazało się, że naprawdę warto było. Potrzeba, swoją drogą, ale sam dworzec okazał się być bardzo efektowny.
Po opuszczeniu dworca udałam się na poszukiwanie przystanku autobusowego i tu okazało się, że nie ma lekko. Za nic nie byłam w stanie rozkminić oznakowań przystanków w ścisłym centrum miasta - ni cholery nie mogłam dojść, co z nich jeździ. Przystanki dalej położone miały już całkiem zwyczajne, po polsku
podane numery autobusów, i rozkłady jazdy, osobliwe, ale dające się rozszyfrować. A te tutaj, za Chiny niepojęte... Najpierw stanęłam sobie na przystanku, z którego miałam wrażenie, że chyba wszystko w tym mieście jeździ, ale po jakimś czasie doszłam do wniosku, że to jednak błędne założenie. Wyciągnęłam plan komunikacji, ale on miał takie zagęszczenie linii w centrum, że też był prawie nieczytelny i ciężko było te nitki porozplątywać. Toteż ruszyłam po prostu wzdłuż Princess Street prosto przed siebie, z nadzieją, że w końcu znajdę właściwy przystanek.
Jak na szkocką stolicę przystało, było w tym mieście sporo dudziarzy. Tu i ówdzie można było się natknąć na takiego grajka w tradycyjnym, kratkowanym stroju. Odnosiłam wrażenie, że oni wszyscy na tych dudach grają jedną i tą samą melodię, a właściwie to nawet nie melodię, tylko zapętloną sekwencję dźwięków. Tym razem było inaczej, na ulicy stał gość i grał konkretny utwór, coś dobrze mi znanego, ale przez jakiś czas nie mogłam sobie przypomnieć, co to jest. To zaćmienie umysłu musiało być spowodowane chyba totalnym nieprawdopodobieństwem usłyszenia tutaj właśnie t e g o ! Bo kiedy sobie uświadomiłam w końcu, CO słyszę, przeżyłam niezły szok. Otóż był to... Mazurek Dąbrowskiego!
A tymczasem moje poszukiwania autobusu znów spełzły na niczym, znów wyciągnęłam plan komunikacji, ale jakoś nazw ulic podanych na nim nie mogłam dopasować do tych mijanych w rzeczywistości, więc nawet nie wiedziałam, w którym miejscu owego planu aktualnie jestem. Ale uważne studium owej mapy przyniosło ten owoc, że się zorientowałam, że jeden z pasujących mi autobusów przejeżdża przez "mój" most, toteż cofnęłam się spory kawałek drogi do niego, po to, żeby zobaczyć egzemplarz uciekający mi właśnie sprzed nosa. No, ale na następny czekałam już grzecznie w tym miejscu. Ostatecznie strasznie dużo czasu straciłam na szukaniu przystanku, szybciej byłabym na piechotę, a poza tym dzień się kurczył... W końcu jednak dotarłam do upragnionego celu. No, tez nie tak od razu, bo posłuchałam się jakiegoś drogowskazu, który wskazał znacznie dalszą drogę wejścia do ogrodu, niż ta, którą znalazłabym sobie sama, bez jego pomocy. Szłam długą ulicą, zdążyłam już zwątpić, czy dobrze idę, ale za to miałam okazję podziwiać takie sobie zwykłe domki wzdłuż niej... Fajnie sobie tam ludzie mieszkają.
Sam ogród był super, i mimo, że spędziłam w nim mnóstwo czasu, to później się przekonałam, że w niejedno fajne miejsce nie trafiłam.
Były tam i zwykłe (jak na ogrody botaniczne) alejki otoczone kwiatami i kwitnącymi krzewami, i wielki mur z żywopłotu a za nim mały labirynt z uroczym domkiem, i zwykłe działkowe grządki, i pomieszczenia z roślinami naskalnymi. Był gdzieś i ogród chiński, na który niby trafiłam, ale jakoś nie do końca... Był, najpiękniejszy z atrakcji na otwartej przestrzeni, duży ogród skalny (nie mylić z naskalnym
). I nawet mieli tam kawałek zwykłego lasu.
No, ale najlepszą, główną atrakcją były szklarnie z 10 różnymi strefami klimatycznymi.
Część z tych stref, jak dla mnie, laika, była do siebie dość podobna, ot, dżungla i palmy takie czy inne.
Ale o kilku warto wspomnieć osobno. Sala z jeziorkiem z wielkimi liśćmi wiktorii, wizytówka reklamowa ogrodu, faktycznie świetna, przy czym nie tylko z powodu owych liści, ale i pięknych kwiatów.
Rewelacyjna była też sala z orchideami i zasłonami z jakichś zwisających z drzew pnączy, czad! Tyle, że klimat był tam nie do wytrzymania, piekielnie gorąco i przy okazji wilgotność powietrza wynosiła chyba 100%. Strasznie ciężko robiło się zdjęcia, bo aparat momentalnie zachodził mgłą.
Bardzo fajna i ciekawa była sala z roślinnością, dla odmiany, pustynną.
Ale największy opad szczęki spowodowała u mnie sala z... prehistorycznymi paprociami i skrzypami! Wlazłam tam, stałam i gapiłam się na to, nie wierząc w to, co widzę. 'Przecież... to... NIE ISTNIEJE!' - myślałam sobie. Dopiero potem wyczytałam na tabliczce, że jednak istnieje i można spotkać w naturze tu i tam, tyle, że jednak w porównaniu z paprociami z karbonu te są znacznie mniejsze.
W folderze reklamowym pisało, że zwiedzenie tego ogrodu zajmuje jakieś 2-3 godz. niespiesznego chodzenia. Mi zdaje się, zajęło więcej. Dość, że o zoo, zamykanym jak wszystko, o 18, mogłam już zapomnieć. Nawet, gdybym tam dojechała, to na niedługo przed zamknięciem, nie opłacało się. W pierwszej kolejności wróciłam autobusem do centrum, tylko do odcinka dalszego niż zwykle, dzięki czemu z nowej perspektywy zobaczyłam zamek, trafiłam na kolejny zabytkowy cmentarz, piękne kościoły, i kolejny budynek z fajnym zegarem.
Pozostały mi atrakcje nie zamykane, a więc następne w kolejności - Dean Village. Cały problem z nią był taki, że nie miałam pojęcia, gdzie się właściwie znajduje. Poszukałam na mapie czegoś z Dean w nazwie, uznałam, że to pewnie gdzieś tam i mniej więcej 'gdzieś tam' pojechałam. Wyglądałam z okien autobusu, ale nic po drodze na tej trasie nie chciało tak ładnie wyglądać, jak znane mi fotki z tej dzielnicy. Za to mijałam tu i tam różne pojedyncze cacka, np. ciekawy kościół całkiem niedaleko przystanku, na którym długo czekałam na ten autobus. W końcu uznałam, że dalsza jazda nie ma sensu, nie było co szukać wiatru w polu, poddałam się. Wysiadłam na przystanku, kiedy za oknem mignęło mi w oddali coś super. Najpierw jednak trafiłam prosto na kolejny zabytkowy cmentarz, ale nie spędziłam tam już zbyt wiele czasu, poszłam szukać tego czegoś widzianego z okna. I znalazłam, był to niejaki Fettes College, rewelacja, która wynagrodziła mi całą tą nieudaną wycieczkę!
Szkoda tylko, że nie dało się bliżej podejść, można było tylko podziwiać zza płota...
Poszukałam przystanku powrotnego i zastanawiałam się, co robić dalej. Ale na rozkładzie jazdy zauważyłam, że stąd jedzie bezpośredni autobus do Rosslyn, uznałam, że to rozstrzygnęło sprawę. Kaplica na pewno o tej porze jest już zamknięta, ale chociaż z zewnątrz zobaczę, tak przepięknie się prezentowała na zdjęciu...
Niestety, to była druga kiepska decyzja tego dnia, jeszcze gorsza od pierwszej. Znów za oknem mijałam sporo piękności, które chciałoby się zobaczyć z bliska, mało tego, jedno cudo znów tuż obok przystanku, na którym tyle czasu się nudziłam w tamtą stronę... Cóż, takie właśnie jest to miasto - co krok trafia się na coś pięknego.
Ale ja już twardo jechałam do z góry upatrzonego celu. Pierwsza rzecz, która nabawiła mnie wątpliwości co do słuszności tej decyzji, to zorientowanie się, że to jest cholernie daleko. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, nie miałam mapy, która obejmowałaby ten rejon, a uproszczony plan komunikacji nawet nie próbował udawać, że odzwierciedla realne odległości, jedyne co próbował, to zmieścić się na kartce. Znalazłam się na ewidentnej prowincji, obleciał mnie strach, że ważność mojego biletu nie sięga tych stron i jak ktoś się zorientuje, zapłacę jakąś karę... Ale w tym miejscu i w tym momencie nie było już zupełnie sensu wysiadać i zawracać, więc jechałam dalej... A usiadłam sobie na górnym piętrze autobusu, z samego przodu i widoki dookoła miałam przednie. Niestety, kiedy się zorientowałam, że pora wysiadać, schodzenie na dół w mknącym po pustej szosie autobusie, ostro hamującym na przystanku okazało się doświadczeniem nader bolesnym, znielubiłam górne pięterko definitywnie.
Po wysiąściu dotarło do mnie, że po raz drugi dzisiaj szukam czegoś, co nie wiem, gdzie jest. Znalazłam się na rozstajach dróg pośród pól (zachwycałabym się sielskimi widokami, kolorem nieba, trawy, odległymi górami i łagodnym, rozmarzonym zmierzchem, gdyby nie pewna stresowość sytuacji...).
Jedyną wskazówką dla mnie był drogowskaz do Rosslyn i nic poza tym... Nie wiem, czego się spodziewałam, może kaplicy widocznej z daleka, może drogowskazów kierujących bezpośrednio na nią. Nic takiego nie było. Szłam i szłam, zastanawiając się z 50 razy, co ja tu robię, przecież ona może być gdziekolwiek, po lewej miałam las, mogła być gdzieś za lasem... Ale skoro już taki kawał drogi i czasu zmarnowałam na przyjazd tu, to szkoda mi było się tak łatwo poddawać. Pokonawszy spory odcinek drogi, dotarłam w końcu do miasteczka, które miało sporo bocznych ulic, znów zdałam sobie sprawę z bezsensu tej wyprawy, przecież nie obejdę całości.. ale dalej idę główną drogą przed siebie, może coś w końcu zobaczę. No i zobaczyłam, wreszcie objawił się drogowskaz mówiący, że kaplicę mam przed sobą, ucieszyłam się więc wielce i przyspieszyłam raźno kroku. I w końcu dotarłam do celu. I to było najgorsze rozczarowanie wyjazdu. Tak, jak wspomniałam, spodziewałam się, że do środka o tej porze nie wejdę. Ale tego, że z kaplicy zrobią atrakcję ogrodzoną wysokim murem, z bramą otwartą tylko w określonych godzinach, oczywiście dawno już zamkniętą, z krążącymi i groźnie na mnie łypiącymi ochroniarzami, tego się nie spodziewałam w najgorszych snach. Jedyne, co mi się udało zobaczyć i sfotografować, to kawałek dachu.
Pokrążyłam jeszcze rozpaczliwie po okolicy, patrząc, czy od innej strony nie zobaczę więcej, ale nie udało mi się znaleźć dojścia. I tak musiałam się obejść ze smakiem. Byłam wściekła, że z kaplicy zrobili sobie interes (nie wiem, czy wstęp był płatny, założyłam, że tak) i że w tym czasie mogłabym zwiedzić tyle innych rzeczy... A teraz pozostało już tylko wracać czym prędzej do hotelu, z nadzieją, że jeszcze jeżdżą o tej godzinie autobusy. Jeździły, i nawet mój bilet okazał się ważny. Uff, dobrze, że chociaż tyle...