Dzięki za relę! Ja jechała na OFF-a raczej bez większej podjarki (znaczy fajnie jest pojechać na OFF-a, ale jak sobie przypomnę lineup z 2011 czy 2012, to jednak uległo to pewnemu pogorszeniu), a wróciłem całkiem zadowolony. Wyjątkowo w tym roku chciało mi się chodzić na koncerty zespołów, które słabo znałem i to była dobra taktyka. Co do konkretów to było tak:
Rosa Vertov - koleżanki z Warszawy. Problemy techniczne trochę popsuły im gig, bo nagle wysiadł im prąd i koncert trzeba było przerwać na kilka minut. Ale było nieźle - widziałem je kilka razy w klubie i zawsze było po prostu sympatycznie, a tutaj było coś więcej niż sympatycznie, nawet po tej przerwie, to brzmiało dojrzale i ładnie się kleiło. Może to kwestia nagłośnienia, a może dużo ćwiczyły od kiedy ostatni raz je widziałem? Miły, delikatny koncert na początek.
Niemoc - new orderowskie, instrumentalne nagranie, z niezłym, trochę post-punkowym basem i ciekawą gitarką. Nic odkrywczego, ale
do tańca idealnie, a i zespół sprawny i zwarty. Podobało mi się, chociaż w domu raczej za często nie będę wracał.
Show me the Body - ostry koncert, w ogóle nie znałem typów wcześniej - wokalista z przesterowanym banjo (brzmiało jak gitara) wyglądał jak młody Albini i chyba na początku kogoś opluł, ale wierzę, że niechcący bo przepraszał. Trochę hardkoru, ale i trochę Death Grips. Nie mój klimat, ale sporo energii.
Komety - Lesław dostał zadyszki trochę. I jakoś tak bez emocji to odebrałem, a Partię przecież swego rodzaju zasłuchałem do urzygu, więc czegoś tam chyba brakowało.
Masecki vs Sienkiewicz - no, mi bardzo odpowiadał zdecydowanie Masecki (na klawiaturze), a Sienkiewicz ze swoją elektroniką, to nawet czasem mi trochę przeszkadzał
Czasem to się lepiej kleiło, czasem siadało, najbardziej podobał mi się początek i koniec.
Napalm Death - nie byłem na całości. Zero geriatrii, wyglądało to bardzo budująco i nawet trochę żałuję, że nie zostałem na dużo dłużej. Same soczyste mięcho. Widziałem też kawałek Brodki - nuda, dokładnie taka jak na ostatniej płycie. Jedyne co fajne, to punkowa dekonstrukcja tytułowego utworu z "Grandy".
Yung Lean - to jest konwencja, która mogła wielu odstraszyć. Najbardziej sterylno sztuczne bity, jakie można sobie wyobrazić, wszystko (łącznie z konferansjerką) na ostrym autotunie i okrzyki
sadboys 2003 (sadboys to taka specyficzna subkultura ostatnich lat). Dużo dziewczyn wyraźnie przeżywało ten koncert. Ale było też i dużo energii, która pozytywnie mnie zaskoczyła.
Żółte Kalendarze - zabrzmieli trochę jak Kosmetyki Mrs. Pinky na nagraniach z Jarocina '85 czy '86. Czasem fajne, ale jest w tym jakaś przaśność, może też taki rodzaj humoru, jaki średnio mnie jara, więc jakoś tak niektóre utwory czy elementy (obok takich które mi się podobały) mocno mi zgrzytały.
Fidlar - nie, żeby było totalnie źle, parę momentów mi się podobało, ale tak sobie myślę, że oni identyczne sztuczki showmańskie pewnie na każdym koncercie stosują...no i w ogóle jakoś mnie nudzi taka konwencja już.
Lush - MBV 2013 = MAGIA, Slowdive 2014 = MAGIA, Ride 2015 = ŚWIETNY KONCERT, Lush 2016 = miłe, sympatyczne, typowo festiwalowe granie, odkurzone stare przeboje (niby był jeden nowy utwór, ale gdyby nie zapowiedź to pomyślałbym, że to jakaś zapomniana przeze mnie rzecz z 1991 czy 1994 roku), sprawnie, ale bez jakiejś większy ikry (no dobra, "Hypocrite" mocno zażarło). Może zawiniło to, że grały za dnia?
Ata Kak - tu muszę przedstawić postać: gość nagrał w latach 90 w Ghanie kasetę z muzyką taneczną i nikt na to nie zwrócił uwagi, później wypłynęła ona na blogu z muzyką afrykańską, internet zwariował na jego punkcie, a on wrócił i gra koncerty. Mogę opisać jego występ przy użyciu kilku emotek:
SBB - przejechali jak walec! Miałem swoje zastrzeżenia, ale i tak mocno żarły te betonowe riffy w stylu progressive heavy psych
W zasadzie nie mam nic do dodania do relacji Witka.
GusGus - yy...no koleś bardzo czysto śpiewał, co nie jest łatwe, jak się ciągle odstawia taką wymagającą energii chereografię. I tyle mocnych punktów
Jesień - dobry, spójny, surowy koncert.
Lotto - znowu Witek lepiej to opisał. Ja byłem z tyłu, ale i tak dałem się zahipnotyzować.
Beach Slang - The Replacements odgrzewane w mikrofali. Dziękuję, wolę oryginał.
Lighting Bolt - wooow! Kolejny walec. Basowo-perkusyjna bezlitosna sokowirówka bez chwili wytchnienia. Nie zawsze było przyjemnie, ale chyba ten koncert najbardziej zapamiętam
Mudhoney - nie było źle, ale chyba wolałbym zobaczyć ich w warunkach klubowych. Przy tych numerach, które nie znałem bawiłem się średnio, przy żelaznych klasykach z "EGBDF" czy "Superfuzz Bigmuff" było świetnie, a w ogóle, to im dłużej grali, tym lepiej. Olbrzymi plus za cover "Editions of You" Roxy Music - woow, niedawno przyplątało mi się do głowy "Pump it Up" Elvisa Costello w ich wersji i pomyślałem "hehe, ciekawe czy na OFFie zagrają jakiś cover, czegoś co znam" i okazało się, że zagrali. W kategorii gwiazd sprzed ćwierćwiecza wygrali z Lush 3:1.
To tyle. Widziałem oczywiście więcej koncertów, ale nie w całości, więc to najważniejsze mojej przemyślenia z tych występów, na których miałem jakieś bardziej rozbudowane refleksje.