Ok, pisałam, pisałam i w końcu napisałam tego posta.
Od razu uprzedzam, ze będzie spojlowanie.
Przede wszystkim wypowiadać się zamierzam na temat Beksińskich - postaci filmowych, a nie realnych ludzi, bo tych realnych nie znam, książek nie czytałam i wszelkie moje wrażenia opierają się tylko na filmie.
Mimo to przez większość filmu nie czułam się zagubiona, dopiero pod koniec pojawiły się niejasności. O co właściwie chodziło z tą Ewą? Co tam właściwie zaszło? Z wywiadu z wampirem wynikało, że to jakiś poważny związek, tymczasem w tej krótkiej scenie z nią owa Nadkobieta zachowywała się jak jakaś panienka na telefon i ogólnie nie zrozumiałam zajścia. Nie wiem też kim był ten gość, co zamordował Zdzisława i po co to zrobił, a liczyłam, że z filmu czegoś się dowiem na ten temat. Bo to zabójstwo to jedyny znany mi wcześniej fakt z życia Beksińskiego, dowiedziałam się o nim od kolegi, który wówczas mieszkał w tamtym bloku, widział jak przyjechała policja - i od tamtej pory ten fakt silnie utkwił mi w głowie, jako zagadka zresztą.
Najwięcej w filmie umykało mi przez to, że - Tomek zwłaszcza - dykcję miał straszną i wielu jego wypowiedzi w ogóle nie rozumiałam, Zdzisława czasem też nie.
No ale przechodząc do rzeczy...
Może sama jestem nienormalna, ale nie widziałam tam żadnej szczególnej patologii.
(Owszem, Tomek był patologiczny, ale dla mnie do kwalifikacji rodziny jako patologicznej potrzebny jest co najmniej jeden patologiczny rodzic, a nie dziecko.)
Przede wszystkim odniosłam wrażenie, że dostałam obraz rodziny autentyczny, wiarygodny, w przeciwieństwie do wielu telewizyjnych obrazków rodzin, gdzie wszyscy są wręcz nienormalnie normalni. I nawet, jak się zdradzają, kłócą, wściekają, rozwodzą i wyrzucają z domu, to są cały czas są normalni i poprawni i nigdy nie przekraczają granic dobrego smaku. Ta rodzina była dziwna i dlatego prawdziwa.
Widziałam w tym filmie dramat rodziny zmagającej się z chorobą psychiczną syna. Widziałam starcia trudnych charakterów. Ale widziałam też sporo wzajemnej troski, miłości i bycia razem pomimo trudności. Małżeństwo z długim stażem, które dawno wyszło już z fazy gruchania i słodyczy, zdążyło pojawić się zmęczenie i inne złe rzeczy, a jednak wciąż potrafią ze sobą rozmawiać i się wspierać, dawać coś z siebie tej drugiej stronie. Ja nie widziałam lepszego małżeństwa w tym wieku. Gorszych i dużo gorszych za to widziałam pod dostatkiem.
Absolutnie nie postrzegam Zdzisława jako złego człowieka. Owszem, nie jest święty, nie jest doskonały, jest w nim zło (ale w kim nie ma?), ale on z nim walczy i dobro przeważnie u niego wygrywa. Nie zawsze - ale w kim wygrywa zawsze?
Ile razy widać było, że czegoś mu się nie chce, ale żona prosiła i robił to dla niej - i nie odnosiłam bynajmniej wrażenia, że po to tylko, żeby się odwaliła i nie gderała. Właśnie w takich momentach czułam, że ją kocha, że jest dla niego ważna. Ta scena na początku, gdzie wyszedł w ten deszcz i syf, do syna, jest najdobitniejszym przykładem. Myślę, że wbrew pozorom troska o syna też odegrała tu swoją rolę...
W takich chwilach wychodziła z niego najzwyklejsza poczciwość.
Zimna szczególnego też w nim nie widziałam. Większość facetów nie obnaża się z uczuciami, on swoje uczucia wyrażał czynami, choćby tym, że po prostu był przy swojej rodzinie. Miał prawo mieć dość, mnóstwo facetów na jego miejscu nie wytrzymałoby psychicznego syna i dało drapaka, te babcie też im pożycia nie ułatwiały. Był znany, miał kasę, mógł wyrwać sobie jakąś laskę i nawiać gdzie pieprz rośnie. On nawet nie próbował, nie kusiło go, ta rodzina była dla niego ważna.
Jeśli chodzi o jego starcia z synem, to ja akurat nie lubię takich cichych męczennic, jak Zofia, wolę ludzi, którzy tak, jak on, na wybuch odpowiadają wybuchem, oczyszczająca burzę uważam za wielokroć zdrowszą - pod warunkiem, że mija szybko i nie przeradza się w wojnę. I kiedy Zdzisław wkurzał się na syna, było to dla mnie całkiem zrozumiałe - dla mnie to była zupełnie normalna, ludzka reakcja na takie zachowania, jakie prezentował Tomasz. Jednocześnie było przecież wiele scen, które pokazywały, że ci dwaj tak na codzień umieli się ze sobą dogadywać.
No i po wszystkich tych swoich wybuchach Zdzisław starał się to potem jakoś załagodzić i chociaż nigdy nie powiedział 'przepraszam', to mówił rzeczy, które właśnie tak, jak 'przepraszam' brzmiały.
Podczas Wigilii zachował się wstrętnie i tu nie zamierzam go bronić, to był ten moment, kiedy zło wyraźnie wzięło górę. Tyle, że to niestety nic nadzwyczajnego w dzisiejszych czasach... Po prawdzie to osobiście nie wierzę, żeby z małżeństwa katoliczki z niewierzącym mogło wyjść coś dobrego, takie (i znacznie gorsze) sceny uważam za nieuniknione w podobnym związku. Mnie i tak zdumiewało, jak oni sobie dobrze radzili...
Filmowanie wszystkiego, również tych najgorszych momentów, było niewątpliwie dziwactwem. Nie wiem, z czego się brało, ale mogę próbować zgadywać. Zdzisław był artystą, malował mroczne obrazy, z czegoś to się brało... z fascynacji, niepokoju ciemną stroną rzeczywistości? Może w ten sposób próbował oswoić śmierć, cierpienie, strach? Może to był jego sposób na radzenie sobie z tym? A kto wie, może nawet chciał się przebić przez te ciemności do jakiegoś do Absolutu? Szukał sensu? Myślę, że ta sama siła, która kazała mu malować takie obrazy, kazała też kręcić te filmy. Myślę, że to była potrzeba silniejsza od niego. Już sam fakt, że filmował śmierć bliskich sobie ludzi, za którymi potem widać było, że tęskni, świadczyłby o próbie oswojenia śmierci w ten sposób.
Oczywiście, wtedy, po demolce, kiedy żona prosiła go, żeby przestał, a on zaczął filmować ją, to już wg. mnie przerodziło się w naumyślne droczenie się, w tym momencie faktycznie wyszła z niego podłostka.
Ale tak poza tą jedną sytuacją, to było to dla mnie dziwactwo, które można wybaczyć artyście, i mimo, że mi daleko do osób, które wybaczają artystom wszystko, tylko dlatego, że są artystami, to to akurat wybaczyć i zrozumieć jestem w stanie.
Wyznanie Zdzisława na koniec filmu było faktycznie straszne, dopiero wtedy poczułam się wstrząśnięta i przeszło mi przez myśl, żeby go jednak skreślić. Ale zaraz potem zostało przykryte tym, co czyni nas ludźmi, co odróżnia człowieka od bestii - możemy mieć pokusy choćby najgorsze, ale NIE MUSIMY im ulegać, jesteśmy w stanie się im oprzeć i zwyciężyć w imię wyższych wartości. I to się Zdzisławowi w tym przypadku udało.
O Zofii dużo nie napiszę, wiadomo, to była 'ta dobra'. Mnie trochę irytowała momentami, zwłaszcza jak się zwracała do syna jak do małego dziecka. Fakt, że on się zachowywał jak małe dziecko, ale to może być też sprzężenie zwrotne. Człowiek długo traktowany jak ktoś staje się w końcu tym kimś. A Tomek - może był tak traktowany zawsze? No, nie będę się już Zofii czepiać, może ja po prostu nie lubię za bardzo 'tych dobrych', ale ona akurat naprawdę była dobra, naprawdę troszczyła się o innych, miała godność, więc dam jej spokój.
No a Tomek to postać na którą aż przykro było patrzeć i aż ból pisać. Boli, bo jego problemy poniekąd są mi znane, ale on tak się zachowywał, że bałabym się mieć go w gronie znajomych. Ewidentnie wymagał leczenia - i to nie u tego koszmarnego terapeuty co siedział i tylko się gapił bez słowa z twarzą jak maska i który faktycznie mógł tylko doprowadzić do szału, ale u jakiegoś porządnego lekarza psychiatry.
Ale tego, że był egoistą doskonałym (100% myślenia tylko o sobie, 0% o innych, to też sztuka... ) i tego, że był kompletnie infantylny (choćby rozmowa o ideałach, ratunku! w jego wieku! ), to już się chyba chorobą nie da wytłumaczyć, prędzej odwrotnie - te cechy mogły go wpędzić w chorobę. Ale nie jestem specjalistą, więc nie wiem, nie znam się.
I tylko jak pokazywali wstępy do jego audycji, brzmiały bardzo ciekawie i zachęcająco i żałowałam, że nigdy nie słuchałam ich w rzeczywistości. I tu zachowywał się normalnie, a po tych wszystkich ekscesach w życiu prywatnym aż można by się było spodziewać, że którąś z audycji zacznie słowami 'Szanowni słuchacze, ch... wam w d...', albo czymś takim. I zaskoczenie, że jednak nie.
Jestem wkurzona na reżysera za zrobienie z Tomka (który przyznaję, był mi wcześniej nieznany, nie słuchałam jego audycji ani nic) takiej niemożliwej karykatury. Ponoć reżyser tak się z tego tłumaczy, że chciał w widzach wywołać jakąś tam reakcję i "jedni to rozumieją, inni nie". Otóż ja należę do tych nie rozumiejących.
I szkoda, że reżyser tego nie rozumie, że bawi się czyimś kosztem. Kosztem realnego człowieka i pomówienia i zniesławienia jego pamięci.
A ogólnych wrażeń z filmu wciąż nie umiem sformułować...