Noc chłodna. Prawdę powiedziawszy, nie przewidziałem takiej pogody. Z cieplejszych rzeczy mam tylko dżinsy i polar. Za to dużo koszulek. Lekko wychłodzony wyruszam rankiem na stacje PKP Biesowice. Dwa kolejne mokrawe dni wywołują lekką gorączkę. Nic to - myślę, kupię jakąś polopirynę i rutynę i będzie OK.
Lubię czekać na lokalnych stacjach. Jest to jakaś esencja podróży pociągiem. Przychodzę zawsze troszkę wcześniej, o tyle, że jestem zazwyczaj pierwszy. Kręcę się wokół budynków, po peronie starając się przywołać obrazy z dawnych czasów, gdy kolej była głównym środkiem transportu ludzi i towarów, była synonimem życia. Świadczą o tym często, rampy, bocznice, kolonie domów. Dziś pkp zdegradowana do służby dla tych co mają niewiele. Starsi ludzie sprzed epoki samochodów i młodzież, która się jeszcze nie dorobiła, także ci którym się nie udało w życiu. Są też jednostki jeżdżące z wyboru stylu życia, ale to pojedyncze egzemplarze
. To nie studenci i białe kołnierzyki z laptopami z IC Warszawa - Poznań. Trochę jest tak jak w westernach, stacja ożywa tylko na tych kilka chwil, gdy zajeżdża pociąg. Blisko godziny odjazdu pojawiają się wpierw babcie, potem zmęczeni życiem faceci, następnie młodzież, a na koniec zajeżdżają samochody i wyrzucają ostatnich podróżnych. Lekka niepewność czy przyjedzie dziś, czy nic się nie wydarzyło. Zawiadowcy nie ma, poczekalni nie ma, megafonów brak. Szyny zaczynają śpiewać.
Nadjeżdża.
Kupuję bilet,lekko ponad 20 minut podróży.
Miastko - tu jeszcze nie byłem. Idę ulicą, a jakże Dworcową do centrum czyli azymut na kościelną wieżę. Niestety centrum nie ma, kościół przy jakimś beznadziejnym rondzie. Trudno, nie zawsze musi być świetnie, zakupy i nazad. W małych miejscowościach zawsze jest wybór kup-ciuszków. Wchodzę do pierwszego zauważonego i po pięciu minutach wychodzę z fajną kurtką outdoorową Trespass za 12 złotych. Potem przepłacam kupując już w textil market nowe bawełniane spodnie dresowe za 19.99 PLN. W aptece rozbój w biały dzień. Jeszcze lokalna piekarenka i bułeczki z mięsem. Wracam z wyładowanymi zakupami reklamówkami jak stary dziad. Mam coś z muminkowego Włóczykija, nie cierpię zakazów na drodze, przejścia dla pieszych nie zauważam. Jak widzę coś ciekawego to skręcam, przechodzę... Tym razem kosztowało mnie to 50 złotych, bo w zamaskowanym samochodzie siedziało dwoje strażników policjantów. Dziś dzień pieszego oznajmiają, akcja, nie możemy dać pouczenia. A rozumiem taaaki prezent w trosce o mnie. No cóż promocja, Miastko z oceny zero spada na minus. No i wyglądam jak menel, łatwy łup.
Starym szynobusem wracam do bazy. Oczywiście trwa jeszcze śniadanie i zero pośpiechu. Ponieważ czuję się coraz gorzej, zgłaszam się na dyżur kierowcy. Jeden dzień bez kajaka i wyzdrowieję - myślę. Za mój heroizm /bo wiecie, nikt nie chce być kierowcą i zazwyczaj jest nerwowe losowanie/, dostaję zadanie znalezienia noclegu gdzieś tam - punkt na mapie. Kajaki na wodzie, zostaję sam.
Mapa, mgliste wskazówki, gorączka, samochód o wiele za duży /dostawczak długi i szeroki/. Jadę, tam i tam i siam. Dopytuję tu i tam miejscowych. Jedę coraz bardziej zanikającymi drogami, potem już łąką, wreszcie stop. Zawalony most i rzeka. Rzeka się zgadza, most jednak powinien być w lepszym stanie. Piękne rozległe łąki, meandrująca Wieprza, jest nawet skromne zejście do wody. Tryumfalnie zgłaszam odkrycie i zwrotnie otrzymuję komunikat - wracaj do Kępic, dalej nie płyniemy. O żesz. Jak się wycofałem tym klocem to nie wiem. Jadę i szukam naszych. Pod prąd, na czołówkę, wsteczny. Są. Tylko ja po jednej stronie rzeki, oni po drugiej znaleźli miejsce. O żesz. Dzieliło nas dwadzieścia metrów, a musiałem objechać z sześć kilometrów. Na szczęście miejscowi doradzają. Zdaję samochód, wyładunek. Miejsce nieciekawe, taki plac z wiatą, gdzie miejscowi sobie popijają. Na to dziś nie będą. Szczelnie zapełniamy miejsce.
Dla niektórych był to nużący odcinek.
O ognisku można pomarzyć, ledwie namioty się mieszczą. Dowiaduję się jeszcze, że była wywrotka jednego i to doświadczonego kajaka i że były mocne momenty. Coż, szkoda, że mnie ominął ten fragment. Idę na miasto. Niestety słabo. Ale jest kościół i akurat msza. Dobrze.
Jeszcze na stację, sprawdzam pociągi. Niestety z myślą, że chyba do domu, czuję się źle.
Noc już bardzo słaba. O świcie budzę się mokry, o to już poważna gorączka. O 7-mej zwijam namiot, godzinę później siedzę w pociągu. Cholerny smutek. Po raz pierwszy zaznałem goryczy wycofania się z wyprawy. Dobija mnie jeszcz EZT kibel KOtWICA. Tak zdezelowanym składem chyba jeszcze nie jechałem. Resory chyba zostały nad morzem, drzwi się zacinają w rozpaczy i wstydzie. Choruję jeszcze trzy dni, akurat do końca urlopu.
No to se nie pospływałem. Pokrzywna i Wieprza przez te dwa dni zaprezentowały się na max gwiazdek. Szybko, lesiście, pustawo, przeszkodowo, bezkomercyjnie. Trochę trudniej, ale raczej bezpiecznie. Dawno nie miałem takiej frajdy z płynięcia. Okolice też bardzo prowincjonalne.
Przepraszam za rozczarowanie, że rela nie dopłynęła do morza, ale moje rozżalenie też jeszcze trwa. Reszta spływu została pokonana przez deszcz. Jeszcze tego samego dnia wieczorem z braku perspektyw na poprawę pogody i zimno tegoroczny spływ zakończył się.
Mam zamiar na wiosnę zrobić szybki wypad w małej, mocnej grupie. Hej!