Pierwszy raz byłem w Teatrze Variete. Panowała tam inna zgoła atmosfera niż w klubach, do których zwykle chodzę na koncerty. Raz, że obszerne, charakterystycznie zaaranżowane wnętrze, a dwa, że ruszyła się na ten koncert klasa średnia, jeszcze przed koncertem oblegając stoisko z płytami, kompaktami, książkami, plakatami i przypinkami
.
Frekwencja była wysoka, że aż mój pierwszy rząd stał się drugim, bo dostawiono dodatkowy, oraz trochę miejsc tu i tam. Siedziałem, czekając, i obserwowałem scenę. Zwróciłem uwagę, że Waglewski ma tylko trzy gitary: dwa stratocastery (jeden pewnie zapasowy) i akustyczną (choć tu akurat właśnie - jak się okazało - przydałby się zapas). Zastanowiło mnie też rozmieszczenie mikrofonów, że ten centralny jakby wolny. Ale ogólnie myślałem, że fajnie wyglądają te wszystkie instrumenty, i że - nieczynne jeszcze wtedy - neony "v", "o", "v", "o", "o", "o" i "7" - to taka nienachalna, ale jednak pomysłowa forma scenografii. Co do brzmienia, to dość w porządku: wszystkie - liczne w końcu - instrumenty było dobrze słychać. Chłodny odcień dźwięku wytłumaczyłem sobie specyfiką sali - choć nie wiem czy słusznie. Niskie częstotliwości zachowywały się dziwnie w swej masywności i - czasem - nieokreśloności, ale nie psuło to wrażeń.
Zaczął Wagiel od kilku słów, a potem tych narastających dźwięków wydobywanych z gitary za pomocą świecącego pudełeczka e-bow. To od razu zadziałało, gdzieś na tej scenie zaczęły się pogłębiać przestrzenie i wydłużać cienie. Muzyka z "7" zyskała moim zdaniem na plastyczności; czytelniejszym też stało się dla mnie, co różni ją od wcześniejszych muzyk zespołu. Waglewski zapowiadał, że pograją ciszą, ale moim zdaniem to tylko część prawdy. Miałem wrażenie, że bardziej chodzi tu o grę falami dźwięku, plamami - uporządkowanymi oczywiście jakimś szkieletem, ale też wciągającymi, hipnotyzującymi, stuporogennymi... Mniej było takiej biologicznej dynamiki, naturalnego posługiwania się mięśniami, za to trochę budowania dźwięku za pomocą loopów (których generalnie nie lubię, ale nie mogę się przyczepić)... i wsłuchiwania się w dziwne wibracje... Waglewski dbał jednak, żeby za bardzo nie zapaść się w sobie i przełamywał z wdziękiem tę dojmującą atmosferę swoją żartobliwą konferansjerką. To ciekawe, bo koncert nieprzerwanie przykuwał uwagę, ale też miejscami szedł w górę. Dla mnie mocnym momentem było wejście Joanny Wydorskiej w Sobotę - to dla niej był ten centralny mikrofon - jej sopran wzruszył mnie właściwie do łez. Poza tym oczywiście chwile swobodniejszego grania, zabawy muzyką, których - jak się spodziewam - na następnych koncertach może być dużo więcej. Dobre były momenty gdy Waglewski zaczął wreszcie wstawać; no i ta solówka, co to ją zagrał w Niedzielę, ach ach! Bardzo oryginalnie poradzono sobie w Poniedziałek z brakiem orkiestrowych kotłów: numer odmieniono dziwnym klawiszem Chołodego, na czym utwór za bardzo nie stracił, a zyskał przy okazji taki poruszający charakter, w czym ten element żartu nie przeszkadzał, a nawet pomagał. Największe wrażenie zrobiło na mnie jednak to, co stało się we Wtorek. Niby na płycie też jest tam akustycznie i "transgresywnie", ale tu zrobił się taki flow, taka Osjanowa jazda, z przedziwnymi, przestrzennymi zaśpiewami, że nawet zerwana struna H nie przeszkodziła.
Mam przy tym wszystkim wrażenie, że z nowym materiałem Voo Voo jest trochę podobnie jak z Freakiem Armii. Niby nastąpiło formalne odejście od tego co zdaje się najbardziej charakterystyczne dla stylu zespołu, ale ESENCJA pozostała ta sama. Jest dla mnie w obu przypadkach wyczuwalna i to mnie bardzo frapuje. W Variete charakterystyczne dla różnych okresów Voo Voo smaki pojawiały się tu i tam, a najbardziej zaskoczył mnie w którymś z gorętszych momentów cień Niewidzialnego.
Bisy, czyli Nim stanie się tak..., Pierwszy raz i Flota. Same w sobie olśniewające - bo to było prawdziwe szaleństwo, mistrzostwo i dzika energia - ale ja może za głęboko wszedłem w siebie podczas prezentacji nowej muzyki, bo czułem się teraz zdezorientowany tym co widzę i słyszę. Tak się nie robi! Nie mogłem się tym po prostu bawić, bo wewnętrznie byłem gdzie indziej. Jednak nie uchroniła mnie ta lekka konferanjerka. A bis drugi, czyli Gdybym, z absolutnie poruszającym śpiewem Mateusza, jeszcze mnie dobił. Więc kiedy ucichły brawa, kiedy wyszedłem na ulicę, nie za bardzo wiedziałem co się stało. Chwilę musiało potrwać zanim jakoś to wszystko ogarnąłem. Chyba amplituda była dla mnie za duża, wektory zbyt rozbieżne. A z drugiej strony trudno się czepiać, bo wszystkie części koncertu były świetne.
Niemniej w Gnieźnie już nie dam się tak podejść
.