Dzień IIUrlop powinien być od tego, żeby się wyspać, ale tym razem nie będzie szans. Wstajemy rano - mamy tylko 1 dzień na zobaczenie w tym mieście wszystkiego, co chcemy. Z góry nastawiamy się bardziej na tereny zielone niż architekturę - Oslo jako miasto nowoczesne nie budzi w nas szczególnego zainteresowania.
Zaczynamy od ogrodu botanicznego - bo do niego mamy najbliżej. Jest to bardzo sympatyczny i przyjemny ogród, z fajnymi wiklinowymi rzeźbami, choć zdecydowanie skromniejszy, niż ten, który oglądałam rok temu w Edynburgu. Ma też szklarnię z wiktorami, pustynią i innymi takimi - też znacznie skromniejszą od tamtego, ale dość uroczą. Jest tu jednak niespodzianka - coś, czego nie było tam - MOTYLE! Mnóstwo kolorowych, egzotycznych motyli latających sobie luzem i nic kompletnie nie robiących sobie z obecności człowieka. Z trudem musiałam panować nad sobą, żeby ich nie łapać (to mój odruch bezwarunkowy na widok motyla) - a dałyby się wziąć do ręki bez problemu. Bałam się jednak monitoringu i jakiejś kary za taki akt.
Potem Elka utknęła w jakimś niby- wikingowym zakątku ogrodu i ciężko ją było stamtąd wyciągnąć, choć w sumie nie było tam nic specjalnego, ot, zabawne krzesło, na którym koniecznie chciała mieć zdjęcie.
W końcu opuszczamy ten przybytek i kierujemy się tam, gdzie ja chciałam najbardziej - do Ekebergparken. Próbujemy iść piechotą, ale droga jest dłuższa, niż się spodziewałam. W drodze mijamy jakiś zabytkowy kościół, w dalszej części - cmentarz, podoba mi się jego pogodny spokój, nagrobki z lampionami.
Czasami próbujemy podjeżdżać komunikacją miejską, ale nie mamy żadnego planu tejże i próby odbywają się w ciemno, zazwyczaj kończą się koniecznością wracania sporego kawałka na piechotę. Dopiero tramwaj okazuje się jechać we właściwe miejsce. Korzystamy z biletów dobowych - jeśli ktoś chce zwiedzać Oslo i korzystać z komunikacji to jedyne sensowne rozwiązanie, jednorazowe absolutnie się nie opłacają. Wysiadamy przy koniu, którego zdjęcie kiedyś Panek wrzucał na forum. Rzeźba w realu jest piękna i robi dużo większe wrażenie, niż na zdjęciach w internecie.
Potem przełazimy za jakiś szlaban, nie dbając o to, czy można, czy nie, i idziemy robić zdjęcia zatoce i miastu, które widać stąd w całej okazałości.
Potem zawracamy do parku, zachwycamy się powrotnym przystankiem tramwajowym wrośniętym w zbocze góry i wchodzimy na górę.
Na większość rzeźb można natknąć się już na początku drogi. Na dzień dobry wita nas wielki pokraczny penis, na którym bawią się dzieci, nie wiem nawet, czy świadome, co to. Kawałek dalej parka, która na zdjęciach wygląda mocno sprośnie, w rzeczywistości okazuje się być romantyczna i zupełnie niewinna.
Wystarczy się dobrze rozglądać na wszystkie strony, żeby wyławiać kolejne rzeźby. Niektórych jednak trzeba poszukać dalej.
Po drodze trafiają się kolejne widoki na miasto.
Na szczęście udaje mi się w końcu znaleźć tą, na której zależało mi najbardziej - znaną z wątku zagadkowego srającą babę, która okazuje się być babą sikającą. Naprawdę! Od czasu do czasu oddaje mocz, szkoda, że twórcy tego jakże realistycznego dzieła nie zatroszczyli się o bardziej realistyczny kolor tej cieczy. Postanowiłam się do kobitki przyłączyć. Uwieczniłam ją z każdej możliwej strony. Jest ona najwyraźniej główną atrakcją parku nie tylko dla mnie - cieszy absolutnie wszystkich, którzy ją mijają. A właściwie to nikt jej nie mija, każdy się zatrzymuje, robi zdjęcia, pani wzbudza powszechną radość. Nie ma tu żadnych oswojonych z nią miejscowych, sami turyści? - zastanawiam się.
Idziemy dalej, docieramy na malowniczy, skalisty szczyt wzgórza, znajdujemy jeszcze nieopodal wiszącą abstrakcyjną parę.
Niestety nie do wszystkich rzeźb udaje nam się dotrzeć, ale też nie zamierzamy spędzać tu całego dnia i obchodzić całego parku. Staram się wracać inną drogą, niż ta, którą przyszłyśmy, skutkuje to znalezieniem chłopca na trampolinie i wyjątkowo pięknych widoków, ale też kończy się koniecznością wędrówki poza drogą, na przełaj po zboczu góry przez las, po łagodnych skandynawskich skałach. Jest przepięknie i w dodatku utwierdzam się w tym, na co zwróciłam już wcześniej uwagę - Oslo jest pod pewnym względem stworzoną dla mnie rajską krainą z marzeń - tu jest bujna zieleń, a NIE MA pająków ani pajęczyn!!! No dobra, znalazłam w tym lesie 1 (słownie: jedną) malutką pajęczynkę schowaną między korzeniami drzewa. Wtedy pomyślałam, że tak jest w całej Norwegii, ale niestety w Stavangerze przekonałam się, że jednak nie - tam już było zwyczajnie.
W dużej mierze ze względu na okoliczności przyrody ten park pozostał dla mnie największą odwiedzoną atrakcją Oslo, chociaż te rzeźby, które bawiły, straszyły, szokowały, wruszały też nie były bez znaczenia…
Stamtąd pojechałyśmy tramwajem do nieszczęsnego dworca. Nie pamiętam już, co Ela stamtąd potrzebowała, grunt, że tam okazało się, że jednak istnieje coś takiego, jak plan komunikacji tego miasta i wejście w jego posiadanie znacznie ułatwiło nam dalsze życie.
Chyba wtedy zjadamy obiad. Okazało się też, że istnieje w pobliżu galeria handlowa z darmowym kiblem, bardzo w tym momencie przydatnym.
Później jedziemy do centrum, metro wypluwa nas pod Teatrem Narodowym. Przed nim taka fajna 'dmuchawcowa' fontanna, chyba pierwszy raz widzę podobną na żywo. Dalej ciągnie się bardzo ładna ulica, wcale nie nowoczesna, ale zabytkowa. Niestety w tym miejscu nie da się nawet na chwilę przysiąść i spojrzeć w mapę, od razu obłażą człowieka cyganki.
Nie idziemy już w tą ulicę, nie było jej w planach, idziemy w przeciwną stronę, do Pałacu Królewskiego. Pałac jak pałac, sam budynek nieszczególny, ale widok stamtąd na ową ulicę bardzo ładny.
Pod pałacem fajni strażnicy - wartownicy, ładni chłopcy i w przeciwieństwie do swoich słynnych brytyjskich odpowiedników - wchodzą w interakcje z otoczeniem. Ja tam jednak jestem zbyt nieśmiała, żeby prosić któregoś o wspólną focię.
Tym, co tak naprawdę przywiodło mnie w tą okolicę, była chęć przekonania się, czy są tu polegli rycerze. Oglądając zdjęcia Oslo w internecie, trafiłam kiedyś na fotki rzeźb poległych rycerzy - absolutnie rewelacyjnych, po prostu cudownych! Mieli znajdować się w parku przy pałacu, albo zamku. No właśnie, trafiłam na nie tylko raz, a potem, kiedy chciałam sprawdzić, czy to pałac, czy zamek, już nie mogłam ich znaleźć, mimo bardzo intensywnych poszukiwań. Doszłam do wniosku, że gógiel mnie oszukał i pewnie tamto z rycerzami to wcale nie było Oslo, ale sprawdzić na miejscu musiałam. Niestety, na żadnych rycerzy wokół pałacu się nie nadziałyśmy, chociaż też nie obeszłyśmy całego parku dokładnie, nie było na to czasu.
Potem udałyśmy się do przystani.
Stąd popłynęłyśmy na półwysep Bygdøy, gdzie Ela chciała zobaczyć skansen, ja też bym chciała, gdybym wiedziała, jaki jest fajny. W drodze podziwiamy z promu zamek Akershus - na pójście tam nie ma już szans.
Wysiadamy na wyspie, dorwałam jakiś budynek przekonana, że to Centrum Pokojowej Nagrody Nobla, bo na skutek nieuważnej lektury przewodnika ubzdurało mi się, że to tutaj. Cóż, pomyłka.
W rzeczywistości widziałam go wcześniej, na tamtym brzegu, nawet o tym nie wiedząc.
Podobają mi się tutejsze domy i klimatyczne latarnie.
Idziemy do skansenu, niestety tu czeka nas poważne rozczarowanie - jest już późno i zamknięte.
Żal, no ale co zrobić... Przechodzimy przez jakąś łąkę, na której pasą się krowy - idealnie czyste! W Polsce rzecz niespotykana, a tu, jak się potem okazuje, norma. Pewnie je kąpią we fiordach.
Potem wsiadamy w autobus i jedziemy do parku Vigelanda, dla Elki to najważniejsza atrakcja w tym mieście. I faktycznie, jest zachwycona tymi rzeźbami. Ja, zgodnie ze swoimi obawami, bynajmniej. Dla mnie większość jest straszna - kłębowiska nagich, molestujących się nawzajem ciał w każdym wieku to jakiś horror. No, ale fontanna w sumie niezła, i parę takich rzeźb, które podobały się nawet mi, też się znalazło. Sama ogólna koncepcja, rozplanowanie parku też całkiem ładne.
Na koniec tego dnia chcę jeszcze zobaczyć skocznię Holmenkollen, a nawet bardziej jej okolice.
Pojawił się jednak pewien problem. Elka znalazła się w bardzo palącej potrzebie, kible w parku były już pozamykane i jedyny, jaki znałyśmy w tym mieście, to ten w galerii przy dworcu. To zupełnie w przeciwnym kierunku, niż ten, który jest nam potrzebny, ale nie było wyjścia. Wsiadamy w metro i jedziemy do galerii. Po załatwieniu sprawy jedziemy już do skoczni, ale godzina robi się naprawdę późna, zastanawiam się, do której tu kursuje metro i czy będzie czym wrócić. Nie mówię tego na głos, ale Elce ta sama myśl przychodzi do głowy, więc robi się nerwowo. Na stacji docelowej na szczęście na wyświetlaczu widzę informację, że za 10 minut będzie kurs powrotny. Początkowo zupełnie głupio poszłyśmy w górę za wszystkimi ludźmi, miałam nadzieję rzucić okiem na skocznię, ale nie było jej widać w pobliżu. Na pewno nie było czasu, żeby iść dalej jej szukać, trzeba było od razu iść na peron powrotny i porobić zdjęcia bajecznemu widokowi, jaki się stamtąd roztaczał. Niestety Elka nie wiedzieć czemu, bez sensu, zamarudziła na górze i w rezultacie biegiem wracałyśmy do metra, o robieniu zdjęć i podziwianiu widoków można było zapomnieć. Próbowałam coś złowić w trakcie jazdy, przez okno, ale nic sensownego z tego nie wyszło... Szkoda.
I jeśli chodzi o zwiedzanie Oslo, to by było na tyle.
Ogólne wrażenia - zdecydowanie pozytywne. Bałam się, że nowoczesność zepsuje klimat tego miasta, ale widziałyśmy je głównie od strony krajobrazowej i zabytkowej, a budynki nowoczesne też były całkiem fajne. Nigdzie natomiast nie widziałam ani śladu największej architektonicznej dumy Oslo: Opery - która we mnie jednak na zdjęciach zupełnie nie budziła zachwytu. No i dobrze.