Chciałbym spróbować złożyć do kupy kilka wątków.
Chronologicznie po pierwszy jest wątek sentymentalistyczny - wiadomo, że dla grupy Profoundly Disappointed jest coś takiego, że Lynch zniszczył "nasz" Twin Peaks. Oczywiście, że zniszczył, i tak jak pisałem, nie wykluczyłbym, że zrobił to celowo, a w każdym razie świadomie, i dopełnił to w części 17, kiedy Pete spokojnie poszedł na ryby. Jednak ważniejsze niż odwrócenie wątków (nawet tego najważniejszego) jest odwrócenie akcentów - Twin Peaks to był świat mroczny i pełen złych sekretów, ale też świat ciepły (choćby estetycznie), bardzo ludzki i pokazany z wielką dla tych bohaterów sympatią i wczuciem się w ich sytuacje. The Return jest zimny, estetycznie paskudny a bohaterowie są nie tylko odpychający, ale w większości przypadków w ogóle się niczego od nich nie dowiadujemy; jakby byli rzeczami pozbawionymi w ogóle znaczenia - Lynch pokazuje skrawki ich życia, z których nic nie wynika i niczemu nie służą.
I tu przeszliśmy do następnego wątku. Dla mnie jest to film wręcz socjopatyczny (określenie pożyczyłem od innego Disappointed fana)! Tak jak było w cytacie wcześniej przytaczanym - jakby Lynch, ten sam Lynch, którego filmy były mroczne, ale biło w nich serce, teraz zmienił się w swojego złego doppelgangera, który widzi tylko syf dookoła. Paradoksalnie Dougie, ten forestogumpowy przygłup, jest niemal jedyną postacią, od której tchnie jakieś ciepło - bo on jest za ścianą od wszystkiego naokoło; on i jego otoczenie - komiksowi bracia gangsterzy, różowe dziewczynki, ta nader materialistycznie nastawiona, ale jednak sympatyczna żona i synek. Ktoś mógłby powiedzieć, że to bardzo celowo i że Lynch właśnie chciał oddać syfylizm dzisiejszego świata. E, może i chciał, i może jest syfiasto, ale w takim ujęciu to ja w ogóle nie rozumiem, po co robił taki film. Żeby było jeszcze bardziej syfiasto? A jeżeli on nie widzi żadnego światła w tunelu, niczego, czego można by się uchwycić, to ani chybi oślepł, bo dotąd zawsze widział (nawet w Inland Empire, który to film był porąbany i miał dużo z wad Returnu, ale jednak patrzył na swoich bohaterów z dużą dozą empatii). I to nie jest tylko kwestia, że nam się nie podoba The Return, bo chcieliśmy "fajnego" Twin Peaksu. TO nie chodzi o Twin Peaks, czy nie Twin Peaks, tylko o to, że ja nie mam ochoty oglądać takiej wizji świata. Tak jak nie podobał mi się Plac zbawiciela, czy nie podobało mi się Siedem (z ukłonami dla Tyler Durden), tak i nie podoba mi się to. A jednak Siedem, nie podobając mi się, zarazem i podobało mi się, bo... i tu przechodzimy do trzeciego wątku.
Ja otóż na przykład może i pierwotnie oczekiwałem powrotu do wspomnień i do starego Twin Peaksu, ale uważam, że byłem otwarty na całkiem nowe doświadczenie. Mianowicie na takie, że zobaczę po prostu bardzo dobry film. Niech by i był Twin Peaksem tylko z nazwy, ale żeby był po prostu dobry. Siedem był kurde świetny. Paskudny, ale świetny. Nie mam zupełnie przekonania co do Returnu w tej materii. Nie wiem, czytam te kolejne peany, rozkminy jakieś głębokie o śnieniu, o mieszaniu porządków rzeczywistości, o Judy, o metametameta spojrzeniu na tworzywo i twórcę, i widza... i kurde. Fajnie wszystko. Tylko nijak to nie tłumaczy bałaganu, jaki Lynch zrobił ze swojego 18-godzinnego filmu, który wygląda, jakby ktoś nakręcił kupę materiału, zwalił to na biurko, coś tam połatał, tu o czymś zapomniał, tu została dziura, ale co to za problem, to wrzucił dwa razy to samo. Ja nie wiem, czy z tego filmu istnieją jakiekolwiek wycięte sceny, w każdym razie wygląda, jakby zmontowano wszystko, co było. Ja rozumiem surrealizm, sen, wszystko, przecież Lyncha oglądam od lat i nie muszę tego tłumaczyć. Ale nigdy nie zrobił jeszcze takiego bałaganu, i nie umiem sobie wmówić, że to właśnie jest apogeum jego geniuszu, kiedy oglądam w odcinku np. 13 sceny, które równie dobrze mogłby być w odcinku 6, lub w ogóle mogłoby ich nie być, kiedy nowy bohater zostaje wprowadzony w odcinku jakimś tam i pojawia się potem dwa razy na krzyż, a przecież widzę, że mógłby pojawić się równie dobrze pięć odcinków wstecz lub do przodu i nie miałoby to znaczenia, mógłby pojawić się dwa razy albo dwanaście, i to też nie ma znaczenia, kiedy bohater ginie i to też nie ma żadnego znaczenia, bo niczego wcześniej istotnego nie zrobił, do niczego nie był potrzebny - nie, sorry, czytam i czytam o tym geniuszu i zupełnie tego nie kupuję. W Returnie jest mnóstwo dobrych scen, nie przeczę. W większości nie rozgrywają się w świecie starego Twin Peaksu, bo ten naprawdę Lynch zszargał; ale w różnych tych miejscach akcji pojawiają się perełki. Tylko że nie tworzą spójnej całości i w tym akurat przypadku suma całości jest wedlug mnie wyraźnie mniejsza niż wartość poszczególnych elementów. Ja po prostu uważam, że to nie jest dobry film jako film.
No dobra, kolejna warstwa dyskurzzu, teraz z cytatem.
Smok pisze:
możliwości interpretacji serialowych wydarzeń na poziomie, który daje olbrzymie możliwości... tak naprawdę - każdy może mieć swoją... Kto jest śniącym? Czy wydarzyło się to naprawdę? Na ilu poziomach rzeczywistości (? właśnie!!) - się rozgrywa akcja... Co jest prawdą, co snem... Do kogo odnosi się chociażby "return"...
Nie przeczę, że jest tu bardzo dużo możliwości interpretacyjnych. Nie wiem, czy Lynch je tak zaplanował, czy - co pasowałoby do jego metody twórczej - powrzucał rozmaite obrazy i strumienie swojej (pod)świadomości, żeby je sobie potem interpretować. Nie przeszkadza mi to wcale. Przeszkadza mi to, że w tym przypadku nie mam najmniejszej ochoty się w te rozkminy bawić. Czy wydarzyło się naprawdę? Ale co się wydarzyło. Dla mnie tam w ogóle nic się nie wydarzyło, co miałoby jakieś znaczenie. Wielki kosmiczny dramat Laury, Lelanda i BOBa był poruszający, bo wychodził z historii prawdziwych ludzkich dramatów i zawsze ich dotyczył. Judy? Philip Jeffries jako czajnik? Napisałbym "who cares", ale widzę przecież, że wiele osób 'cares', tylko jakoś ja nie. Właśnie dlatego, że film nie niesie ze sobą żadnej historii i, jak wyżej napisałem, uważam, że nie jest to dobry film.
Przy czym zgodzę się, że ostatnia część jest swoiście wybitna. Będąc filmowo zupełnie na innym poziomie niż ten zwykły miszmasz, który wcześniej się przewijał, ona rzeczywiście spiętrza przeróżne możliwości interpretacyjne. Nie rozumiem z tego nic, nie będę ukrywał, i nadal nie chce mi się nad tym medytować, ale nie wątpię, że będę chciał to jeszcze zobaczyć, a kto wie, co takie rewizyty przyniosą.
Kończąc już, bo późno i się zaplątałem, chciałbym powiedzieć, że zamierzam cały The Return obejrzeć jeszcze raz. Formuła odcinkowa się moim zdaniem nie sprawdziła, 18 godzin na raz nie pociągnę, ale może jakimiś większymi transzami się da. Nie mam takiego ostrego odpychu jak Tyler, i swoiście mam ochotę zmierzyć się z materiałem jeszcze raz. Jak zmienię zdanie, to Wam powiem, albowiem nie jestem krową (pozdro Pippin
). Są rzeczy, do których wrócę z wielką ochotą: fioletowy pokój z cz.3; niebieska scena z cz.4; scena w Roadhouse z cz.5 i w ogóle sporo scen z Roadhouse (do nich akurat najczęściej już wracałem na youtubie oglądając); nie z każdego numerku miałem coś takiego, o czym miło mi się myśli, ale nie jest tego mało.
Są też rzeczy, do których wracać nie chcę, na czele z ewolucją ramienia i, jak to ktoś zgrabnie określił, BOB-ball'17
Muszę się jeszcze spotkać z kumplami w realu i pogadać. Im się podobało, więc będzie ogniście