Cytat:
Posłuchaliśmy sobie ostatnio Dobrego wieczoru, którego dawno nie słyszałem. Po pierwsze: jest to naprawdę wspaniała płyta. Od B do Z (bo pierwszego numeru nadal nie łykam) mam wrażenie obcowania z czymś, co się tak udało, jak rzadko coś się udaje. Po drugie: nic innego, co znam z Voo Voo (którego, jak wiemy, fanem nie jestem ani nie byłem), nie zbliża się na bliższą odległość do tej płyty. Snopowiązałka owszem bardzo dobra jest, ale to nadal daleko.
Po trzecie: bardzo jestem wdzięczny za przybliżenie mi tego materiału, zwłaszcza Witkowi i MAQ
Bardzo mi miło i cieszę się, że wciąż Ci podchodzi
. Z tym co piszesz, zgodzę się o tyle, że też uważam, że coś się na tej płycie udało, a czego – moim zdaniem – nie było w planie, albo może było, ale nikt nie przewidział, że zadziała tak mocno. Wagiel jest dla mnie, jeśli nie mistrzem, to na pewno postacią przynajmniej bardzo dobrą w tym, by coś sobie wymyślić, zrealizować i osiągnąć oczekiwany rezultat. Tu, jednak (nieco wbrew marketingowym informacjom, które później krążyły w notkach prasowych) nie wydaje mi się, byśmy mieli do czynienia z koncepcją wyrastającą szczególnie poza podejście: „robimy kolejną płytę Voo Voo”; co oczywiście nie wyklucza wyraźnego pomysłu i konkretnych, choćby, intelektualno-dramaturgicznych ruchów. Mam na myśli raczej to, że szczęśliwie, kilka czynników wymknęło się spod kontroli i zadziałały na plus, a są to, moim zdaniem:
a) częściowy powrót do elementów transowych, do których Waglewski ma słabość,
b) poważny wkład Michała Bryndala, który pierwszy raz w Voo Voo podszedł do tematu perkusji bardziej po swojemu,
c) udział gości,
d) chwycenie, po latach, przez Karima za kontrabas.
Następnie Gdybym stało się utworem zaskakująco popularnym, a trasa promująca płytę trwała KAWAŁ CZASU (pierwsze koncerty listopad 2014, ostatnie luty 2017).
Cytat:
MAQ, jak to jest możliwe, że ta płyta Ci się w ogóle podoba? Ty, który tak radykalnie odcinasz się od piosenkowości - cenisz płytę, która jest radykalnie piosenkowa. Szukasz w muzyce improwizacji, a nie interesują Cię zamknięte i określone formy, ja zaś odbieram "Dobry wieczór" jak całość, w której każdy dźwięk jest na swoim miejscu. Pewnie, że na koncertach to ewoluuje, ale przecież podobała Ci się chyba i płyta?
Pierwsza sprawa – minęły ponad 4 lata od czasu premiery tej płyty. Można śmiało powiedzieć, że 4 kluczowe lata, jeśli chodzi o mój paradygmat słyszenia
. I to się na stosunku do tej płyty odciska niemal 1:1. Początkowo bardzo mi się podobała, bo pozostawała dość blisko pierwszych koncertów - trasa została tak ułożona, że zaczęła się w Poznaniu, drugi koncert był w Szamotułach (koło Poznania), więc słyszałem je obydwa, a kolejność była taka, że najpierw poznałem materiał na tych dwóch koncertach, a potem kupiłem płytę i po odsłuchu miałem wrażenie względnej spójności tych światów. Powstała więc – poniekąd – jedna historia, bo zespół jeszcze wtedy tych określonych na albumie form nie przełamywał za mocno i aura była wspólna. Płyta, generalnie, potwierdzała to co mi się wówczas na koncertach podobało i z tego wyrosło niemal jednoznacznie pozytywne, podejście do niej; czemu dawałem wyraz na bieżąco w tym wątku.
Później przyszły kolejne koncerty – w Gnieźnie (2015) i w Poznaniu (2015), kiedy z tej płytowej aury niewiele zostało. W zasadzie nic, a formy się w kilku miejscach poważnie pozmieniały, powyginały i porozciągały, ale mimo to mój stosunek do Dobrego wieczoru był wciąż pozytywny, chyba dlatego, że zespół grał to, niezmiennie, w oryginalnej kolejności i jakaś tam łączność się nadal tliła, choć nie pamiętam jak często sięgałem wówczas po krążek.
Lata 2016 i 2017 przyniosły kilka istotnych przełomów:
a) kolejne dwa koncerty, na których Voo Voo prezentowało już ZUPEŁNIE nową jakość pod względem wspólnego grania,
b) koncertówkę z Jarocina, która choć pokazuje zespół z roku przed tym najważniejszym przełomem, to jest i tak dużym skokiem w stosunku do materiału wyjściowego,
c) pojawienie się 7,
d) współpraca z Leszkiem Łuszczem, radykalizująca moje podejście do produkcji.
Co z tego wszystkiego wyszło – przez elementy wspomniane w punkcie A i świadomość czym ten zespół naprawdę potrafi być, płyta Dobry wieczór zaczęła podobać mi się nieco mniej. Nie od razu, ale przyszedł moment kiedy obraz Voo Voo żywego i Voo Voo studyjnego nie miały ze sobą NIC wspólnego. I podświadomie, moje podejście do nagrań zacząło się zmieniać. Koncertówka z Jarocina zaś pokazuje, między innymi, wspólnotę brzmienia tego zespołu i dzięki niej ujawniło się kolejne pęknięcie wobec wersji podstawowych, ponieważ po raz pierwszy usłyszałem, że te instrumenty są na DW jakby rozwarstwione i tej wspólnoty, po prostu nie ma. Na początku mi się to nawet spodobało i napisałem tak:
Dosłownie w ostatniej chwili przed przed nabyciem nowej płyty Voo Voo zacząłem na poprzedni album spoglądać troszkę inaczej. I – choć może się to wydawać niespecjalnie możliwe – płyta znacząco zyskała. Przy ostatnim odsłuchu po raz pierwszy tak wyraźnie usłyszałem, że album był… nagrywany śladami.
Żeby było jasne – wiedziałem to od samego początku, bo wielość ścieżek już w pierwszym utworze daje o sobie znać, ale zmiana jest znacząca – nagle te dźwięki się od siebie odkleiły i na froncie pozostał przede wszystkim intelektualny kunszt objawiający się w całkowitej i skończonej realizacji skomplikowanego, muzycznego scenariusza.
Obcowanie z tak podzieloną całością to dla mnie coś cudownego, choć też osobliwego, bo… nie grają razem. Różnica w zestawieniu z nagraniami z Jarocina jest wręcz miażdżąca. To dwa odmienne, samorządne podejścia, nieposiadające wewnętrznie punktów stycznych, a przecież to rzekomo, w znacznej części… te same utwory.Ale później przyszła 7 i zachwiała sprawą jeszcze mocniej. Wagla, myślę, sukces Dobrego wieczoru zdecydowanie ośmielił i zrobił, w jego następstwie, płytę, którą odbieram jako znacznie… ja wiem? To dla mnie inny ciężar gatunkowy: poważne wejścia w muzykę współczesną (te smyki wciąż kojarzą mi się pierwszą symfonią Pendereckiego, czyli jego ostatnie awangardowe podrygi), poważniejsze (a może po prostu lepsze?) teksty, odejście od rozrywkowego archetypu w sensie ekspresji i balansowania szybko/wolno czy smutno/wesoło, rozrzedzenie ilości dźwięków, niemal całkowite odejście od solówek… I czym głębiej wchodziłem w 7, tym bardziej oddalałem się od Dobrego wieczoru.
No i to brzmienie… jest jakiś zgrzyt w barwach, które w mojej wyobraźni generuje całość i to bardzo kojarzy mi się też z innymi produkcjami Wojtka Przybielskiego; coś mi tu EWIDENTNIE nie gra. Te kolory się gdzieś rozmywają, brak im pewnej ostrości i są jakby w połowie drogi przyhamowane. Ostatecznie, dziś podchodzę do DW raczej na chłodno. Podobają mi się szczegóły – niektóre szarpnięcia kontrabasu, ten cały bębniarski 2 i 3 plan Bryndala (rany ile on tam powymyślał ciekawostek!), ale jako całość, to już nie jest moja płyta. Jej największą zaletą jest dla mnie to, że jak to przyznał Wagiel – i z czym się całkowicie zgadzam – koncertowo, na nowo narodziła zespół. Co do tego, że tak się naprawdę stało, nie mam najmniejszych wątpliwości.
Przyznaję, że dziś nawet niespecjalnie sobie wyobrażam by jej słuchać inaczej niż towarzysko… Może właśnie przez tę piosenkowość, która samym swoim istnieniem mnie jakoś odrzuca i przyprawia o poczucie, może nie zażenowania, ale czegoś z czym już po prostu nie czuję większego związku. Piosenkowe granice sprawiają, że zwykle zaczynam się albo uśmiechać pod nosem, albo czuję skrępowanie i muszę dać sobie spokój. Na żywo – z całej masy przyczyn – jest inaczej. Inna sprawa – dla mnie płyta jako taka, to jednak erzac. Jak chcę posłuchać muzyki, to idę na koncert i po dobrym koncercie ŻADNA płyta mi się nie podoba. Wtedy to już jestem poważnie zażenowany i raczej mam ochotę wyrzucić wszystkie płyty na śmietnik, może poza niektórymi koncertówkami.
Słuchanie koncertu bezpośrednio ze sceny, gdzie perkusję, kontrabas i saksofon słyszę bezpośrednio z instrumentów, a gitarę ze wzmacniacza (że już trzymajmy się przykładu Voo Voo), to warunki NIEPORÓWNYWALNE z jakąkolwiek płytą i jakimkolwiek sprzętem służącym jej odtwarzaniu. Dynamika idąca bezpośrednio z rąk, wszystkie barwy pełne i uderzające + gęste, naładowane muzycznym napięciem powietrze; kiedy dźwięk jest też odczuwalny fizycznie, wibruje i drga, nawet jak jest cichszy. Jeśli po takim doświadczeniu - jak idiota, nie wiadomo po co - włączam płytę, to serio nośnika jest mi żal i mam jakąś ogromną potrzebę by się za niego wstydzić. Płyty doceniam w zasadzie w jednej sytuacji – gdy długo nie ma mnie na koncercie, bo np. tak jak teraz, jestem chory. Wtedy coś tam w nich znajdę, ale też już raczej takich niepiosenkowych. Obecnie moją ulubioną płytą jest jedna z koncertówek SBB i album składu Gwinciński / Richter / Skolik o nazwie
Jupiter Urizen Wernyhora Trungpa .
Cytat:
i tu mam pytanie do MAQ, w końcu sam ze sobą przeprowadził wywiad, to i ja chętnie podpytam:
Na koniec prywata... – ehem – jak to sam ze sobą?
. Wywiady miałem dwa: z Tomkiem Malewiczem przy okazji festiwalu w Gorzowie i Moniką Winnicką w Psie, podczas premiery, więc albo kolega szanowny coś pomylił, albo nie kumam o co chodzi
.