(trasa wycieczki: Chochołowska - Grześ - Rakoń - sedlo Zabrat - Bufet Rohacki - Stawy Rohackie - Adamcul'a - Bufet Rohacki - sedlo Zabrat - Rakoń - rozdziałka: chopaki w dół doliną, ja przez Grzesia i granią na Bobrowiecką Przełęcz - schronisko)6 sierpnia, wieczorem.Wróciliśmy. Nie było nas 12 godzin, przeszliśmy dwadzieścia kilka kilometrów i zrobiliśmy ponad 1800 m sumy podejść, wchodząc ledwie powyżej 1800 m. npm. Mogę powiedzieć, że była to jedna z najlepszych wycieczek tatrzańskich, na jakich byłem!
Na Grzesiu powitało nas znowu zamglenie i ciemne chmury. Nie padało jednak i tak zostało do końca dnia. Stopniowo chmury się rozwiewały, widoki podnosiły, a choć do końca dnia nie wypogodziło się w pełni - było jednak idealnie: my prawie cały czas szliśmy jasno, w słońcu, a na wysokości grani chmury przychodziły i odchodziły, otwierając coraz to inne widoki. Rzadko udaje się tak świetnie dopasować wycieczkę do pogody!
Grześ-Rakoń rozpoczął nasze uczty owocowe (jagody!), Gero miał na jednym z bałuchów swój ponoć największy kryzys tego dnia (później tylko się rozkręcał), spotkaliśmy kozicę i fotografa z wielkim aparatem, który poinformował nas, że o pierwszej w nocy w schronisku był alarm (nikt z nas go nie słyszał). Na dokładkę zostawiłem w kosówce kijki. To dobrze, powiedział Gero, bo teraz jesteś bardziej ludzszy. Hop w dół przez Zabrat i tam, pomimo że odezwały mi się problemy z kolanem, pierwsze best momenty trasy: zejście z Zabratu do Tatliakowej Chaty wśród zarośli i krętych ścieżek... maliny!!! Jest i Bufet Rohacki, i wątpliwość: mają kofolę? Sprawdzimy w powrotnej drodze.
Ruszamy dalej, ku Stawom, po drodze czytając tablice dydaktyczne. Można się dowiedzieć wielu rzeczy: że teoretycznie
drievko wrzucone do Rohackiego Potoku może dopłynąć do Morza Czarnego; że
kamziki a svisty są glacjalnymi reliktami; że w Tatrach żyje 26
druhov cycavcov... Wznosimy się ku Stawom i tylko dziwi nas, że tyle tam ludzi. W pierwszym stawie grupa Słowaków moczy stopy wraz z kaczkami i dwoma mini-pieskami. W pośrednim piętrze przychodzi czas na nasz pierwszy dłuższy postój: zasiadamy na ławeczce i długo popasamy. Ale przy najwyższym stawie, tym o kształcie ryby, też się zatrzymujemy i łazimy dookoła, bo jest tak pięknie, że żal stamtąd odchodzić. Zdaje się, że obu nam z Witkiem na poważnie lęgnie się myśl o wskoczeniu do wody.
Zejście trochę się dłużyło, ale było pięknie i zielono i dużo fot się zrobiło... no i kolejne best momenty! Witek na widok potoku nie wytrzymuje i idzie moczyć nogi. W pierwszej chwili mówię, że mi się nie chce, ale gdy widzę, jak pluska, momentalnie zmieniam zdanie, w biegu zrzucam buty i już obaj skaczemy po strumieniu jak Gollumy; Gero pozostaje z rezerwą Gandalfa.
Ale to wcale nie koniec: ledwośmy wyszli na brzeg, zeszli nieco niżej - zbliżamy się do głównej atrakcji trasy, wodospadu. Jako że dużo wody w Tatrach, wodospad prezentuje się imponująco. No nie można tam nie wleźć!!! Moje dziewczyny pamiętają postać tzw. "mojego idola" - gostka, który stał pod Siklawą niczym pod prysznicem. Było to bodajże latem 2010, najwyższa pora zrobić coś, by pójść w jego ślady! Nie czułem się do końca przygotowany na prysznic, ale głowę umyłem i byłem solidnie mokry. Coś pięknego!
Niebawem dochodzimy do Adamculi, po czym omyłkowo skręcamy w nie ten asfalt, co trzeba. O, to tak ma wyglądać ten przewidywany najgorszy fragment trasy? Jest dobrze! Fajny, zieleniejący asfalt, wąska dróżka z widokiem na Rohacza... niestety nie na długo: droga jest ślepa, trzeba wrócić i dojść do właściwego asfaltu. Ten nie dość, że jest asfaltem, to jeszcze diabelnie stromym. Gero odzyskuje wigor i rozrywa grupę, ja robię "arriere du peleton" i dysząc dowlekam się do Bufetu na końcu.
Tam jednak znowu mamy super. Jest kofola! I
cibulove kruzky! Musimy jeszcze wdrapać się z powrotem na Rakoń, co lekko nas przeraża, ale dajemy radę i to w dobrym tempie, mimo kolejnych malin, sesji foto itd.itp. Na Rakoniu stajemy o 17:45 i już górki. Rozdzielamy się tu: chłopaki schodzą w dolinę, a ja przez Grzesia z nadzieją na znalezienie kijków (których jednak nie ma). Obie grupy idą prawie bezludnie - ja od Rakonia do schroniska nie spotkałem, ani nawet nie widziałem, ani jednej osoby (!).
W zejściu z Grzesia zrealizowałem swoje marzenie i powróciłem na szlak obecnie zamknięty (czy był zamknięty, gdy szedłem tam poprzednio? - nie umiem powiedzieć), czyli diretissima granią wprost na Przełęcz Bobrowiecką. Brzmi nijak, tymczasem jest to total. Bezkonkurencyjnie najbardziej stromy leśny trakt, jakim szedłem, na niektórych odcinkach nie widać grani poniżej, jakby była przepaść. Ale co za las!!! Nie powiem, zagłębiwszy się w niego, złapałem nagle FEAR MIŚKA, taki, jakiego od dawna nie czułem. Idealne miejsce dla niego! Ale kurde. Gero powiedział wcześniej, generalnie bardzo słusznie, że lasy w Tatrach mają znaczenie czysto techniczne, tj. nie stanowią same w sobie wartości (w sensie turystycznym oczywiście) - są jednak od tego wyjątki i ten las bez wątpienia do nich należy. Fenomenalna sprawa. Cudowna wyrypa po zanikającej ścieżce pokrytej dywanem z igliwia. Na koniec, gdy już widziałem Przełęcz i widmo Miśka z wolna się oddalało, okazało się, że w poprzek ścieżki leży kilkanaście zwalonych drzew i muszę je omijać jak szczeliny na lodowcu.
Wróciłem do schroniska o 19:10, dwanaście godzin od wyjścia, z Rakonia godzina dwadzieścia minut... Wieczorem zrobiliśmy sobie znakomitą kolację, ryż z sosem grzybowym (z dodatkiem grzyba znalezionego na grani), kukurydzą, fasolą i prażonym słonecznikiem.
Była to wycieczka naprawdę niezrównana. Oczywiście suchy opis samej trasy, czy warunków, czy zdjęcia, niczego tu nie oddają. Trafiła się po prostu idealna kompozycja okoliczności przyrody z okolicznościami towarzyskimi i wewnętrznymi, prawdziwa harmonia best momentów
No i ciekawe to, że ogólna suma podejść chyba była większa (!) niż najwyższa osiągnięta tego dnia wysokość; to się nieczęsto zdarza.
Jakoś później postaramy się pokombinować ze zdjęciami.