Zastanawialiście się kiedyś jakby to było pójść na koncert The Cure, kiedy na koncie mieli wydane dopiero dwa single - jeden o Arabie, a drugi o niepłaczących chłopakach? Albo być na występie Dinosaur Jr., kiedy jeszcze nie mieli w nazwie „Jr”. No to może snuliście rozważania jak na żywca prezentowało się Sonic Youth w 1982 roku, Nirvana tuż po wydaniu „Bleach”, albo Therapy? w czasach kiedy ich epki wydawało jeszcze Wiiija Rec?
Po koncercie, na którym wczoraj byłem, już chyba trochę wiem jak by to mogło wyglądać.
Repertuar jeszcze krótki - 10, góra 12 utworów. Za to żadnego zbędnego. Żadnych wypełniaczy - samyj konkret bit. I dawkowany w idealny sposób - od pierwszy uderzeń w struny przykucie 100% uwagi publiczności, a potem umiejętnie dozowane napięcie. Kiedy słuchaczowi wydaje się, że zespół dał już z siebie wszystko i już niczym więcej nie zaskoczy, ten wchodzi na jeszcze wyższe obroty i wyciąga zza pazuchy kawałek, po którym wszyscy robią wielkie "ŁAŁ!", biją brawo jak porąbani, a pod scenę wypełzają ze swoich kątów nawet najbardziej zblazowani bywalcy nocnych klubów, zaintrygowani tym co tam się wyprawia.
Wykonawcy może jeszcze trochę nieopierzeni, odrobinę stremowani, ale za to kompensujący wszelkie braki sceniczne pełnym zaangażowaniem w to co i jak grają. Zero rutyny i znudzenia.
Młodych zaangażowanych zespołów jest jednak pełno. Te, które później przechodzą do historii, różnią się od pozostałych talentem do komponowania utworów, które natychmiast wbijają się w czachę i w niej pozostają. Takich, które wystarczy usłyszeć raz, by potem wracając co domu nucić je sobie pod nosem. Przede wszystkim jednak na tych utworach musi być odciśnięte znamię oryginalności twórców. Może jeszcze nie być do końca wyraźne i precyzyjnie nakreślone, ale musi dawać sygnał "Patrzcie - to nasze, sami to uformowaliśmy i tchnęliśmy temu w bebechy naszą duszę. Zrobiliśmy to tak jak umieliśmy i chcemy, żebyście to wiedzieli". Zespoły, które chcą zostać wielkimi, muszą ASPIROWAĆ do tego by być wielkimi. Tu od samego początku trzeba być na to nastawionym. Nie osiągnie się szczytów, jeżeli na początku stwierdza się, że chce się być tylko gorszą wersją Neurosis, albo 172719 coverbandem Ramones.
Takie mniej więcej nachodziły mnie refleksje, kiedy słuchałem Zwidów i Fontaines D.C.
Ci pierwsi to swojskie trio. Chłopaki wyglądają jak ekipa licealistów i to w dodatku takich, którzy poznali się na turnusie w sanatorium dla dzieci cierpiących na awitaminozę i niedożywienie. Przyznam się szczerze, że kiedy wchodzili na scenę liczyłem w myślach, po którym kawałku zarządzę ewakuację w stronę baru. Obstawiałem, że po drugim, albo po pierwszym, jeśli ten będzie trwał więcej niż 5 minut. Ale goście złapali za instrumenty i zaczęli tak grać, że już w połowie pierwszego numeru przestałem myśleć o frykasach serwowanych w barze. Ekipa rżnie coś co należało by położyć na skrzyżowaniu takich nurtów jak post-hardcore, mathcore, noise rock, emo (takie spod znaku Fugazi). Wysłuchałem ich całego koncertu, a po nim poszedłem zasilić kramik z ich merchem swoją krwawicą, bo zdecydowanie na to zasłużyli.
Gdybyście chcieli poznać ich bliżej, to zapraszam:
https://zwidy.bandcamp.com/A potem przyszedł czas na "gwiazdę" wieczoru. Fontaines D.C. to kwintet z Dublina, mający dotychczas na koncie tylko cztery single, o którego istnieniu dowiedziałem się zaledwie dzień wcześniej. Kiedy wyszli na scenę, to w mojej głowie zapalił się wielki czerwony napis: The Commitments. Nie tylko dlatego, że pochodzą z tego samego miasta. Chodzi o to, że cały zespół wygląda jak najbardziej niedopasowana ekipa świata. Nie mam zielonego pojęcia jak i gdzie chłopaki się poznali, ale sprawiali wrażenie jakby mieszkali na jednej ulicy, albo chodzili do jednej szkoły i pewnego razu postanowili razem grać, tylko dlatego, że każdy z nich miał w domu jakiś instrument. Wokalista wyglądał jak casualowy pseudo-kibic, który wziął się za śpiewanie wyłącznie z tego powodu, że dostał zakaz stadionowy i nie miał nic lepszego do roboty w wolnym czasie. Jeden z gitarzystów - nonszalancka stylówka a la student szkoły artystycznej, za to drugi prezentował się jak ktoś, kto od dziecka chciał grać tradycyjnego rocka spod znaku Deep Purple i tylko jakiemuś koszmarnemu żartowi losu należy przypisać to, że wylądował w składzie, który operuje na płaszczyźnie punka i post-punka. Co do basisty, to wyglądał jak irlandzka wersja Cichego Boba z filmu "Sprzedawcy", zaś perkusista przejawiał inklinacje stonerowe, przy czym nie mówię tu o stylu gry, ile raczej o sposobie bycia (ten zamglony wzrok) i ogólnej prezencji.
No i stanęli na tej scenie i walnęli pierwszy akord. I już mieli całą (zadziwiająco licznie zgromadzoną) publikę w kieszeni. Żadnych tam pierdół w stylu "cześć jesteśmy Fontaines. Przyjechaliśmy do was z Dublina. Fajnie tu być... etc etc". Szybkie ciosy przeplatane dla wytchnienia dwoma spokojniejszymi utworami. W jakim stylu? Pamiętacie może co napisałem o płycie IDLES przy okazji zeszłorocznych podsumowań o nowej fali punka? To przypomnę:
Pet pisze:
Ostatnio trafiłem w jakiejś recenzji na gdybania, że to taki „nowy punk na miarę XIX wieku”, nie zdziwcie się więc jeśli niedługo ktoś wymyśli jakąś nową etykietkę. Tym bardziej, że zespołów sprawiających recenzentom podobne problemy jest coraz więcej.
No i Fontaines D.C. to właśnie jeden z takich zespołów, którego obok w/w IDLES, Iceage, Tropical Fuck Storm, Parquet Courts, Slaves, czy Hank Wood and The Hammerheads można nazwać reprezentantem "nowej fali punka" (czy tam post-punka - jak kto woli).
A! Tyler narzekał ostatnio, że publiczność na koncertach nie bawi się już tak jak kiedyś. Tyler, nie martw się - wszystko jest w porząsiu. Publika potrafi się bawić równie żywiołowo jak w 1994. W zeszłym roku byłem na dwóch koncertach, na których wydawało mi się, że widzę "ostre pogo" - na Doomie i Conflicie. Kręcili je emerytowani załoganci mniej więcej w moim wieku, chyba po to, żeby udowodnić sobie samym, że jeszcze potrafią. Pomimo ich starań stałem sobie spokojnie na jednym i drugim koncercie utrzymując wcześniej zajętą pozycję. Dopiero wczoraj mi się zdarzyło, że musiałem się ewakuować na spokojniejsze miejsce w głębi sali, bo moja kondycja nie była wystarczająca do dotrzymania kroku tańczącym. A tańczyła większość osób na koncercie. Z czego połowa to panny, z których wiele robiło maślane oczy do basisty, gitarzysty i wokalisty - nie sądziłem, że muzycy rockowi ciągle rozpalają tak wyobraźnię płci przeciwnej (sądziłem, że zostali zdetronizowani przez jutuberów i influenserów z instagrama. Słowem, młyn się zrobił taki, że ciężko było utrzymać komórki do kręcenia klipów i robienia zdjęć, więc ludzie pochowali je do kiejd, w obawie o to, ze stracą je pod nogami tańczących.
Cały występ nie trwał nawet godziny. Po 40-45 minutach było po wszystkim. Szybki strzał w ryj poprawiony celnym kopem na bis. Mógłbym tutaj rzucać tytułami utworów, które zagrali, ale nie miałoby to większego sensu, biorąc pod uwagę, że sam je poznałem zaledwie wczoraj. Jeśli jednak zachęcę Was do zgłębienia tematu i poszukania ich numerów gdzieś w sieci, to sugeruje zwrócenie uwagi na następujące tytuły "Hurricane Laughter", "Chequeless Reckless", "Boys In the Better Land", "Too Real", "Liberty Bell" - dla mnie, to są utwory z kategorii tych, które puszcza się raz, a potem kolejny i jeszcze jeden, i jeszcze... I nie można przestać.
Znajdziecie je tutaj:
https://www.deezer.com/pl/artist/14175163albo tutaj:
https://fontainesdc.bandcamp.com/A tu możecie zobaczyć wideo prezentujące ich na żywo:
Nie mam oczywiście gwarancji, że któryś z obu zespołów otrze się o format, któregoś z tych, o których wspomniałem na wstępie. Jak wiadomo wszystko może pójść źle. Może zabraknąć zapału, może wygrać zniechęcenie, może zabraknąć dobrej duszyczki, która zapewniłaby im odpowiednią promocję etc etc. Powiem Wam jednak, że porównując obecną formę obu bendów, z początkami tamtych tuzów nie widzę powodów, dla których nie mieliby wspiąć się tak wysoko jak tamci. Moim zdaniem POTENCJAŁ mają porównywalny, a wydaje mi się (choć może się mylę), że trafili ze swoją muzyką w dobry czas. Ja w każdym razie życzę im z całego serduszka, żeby kiedyś było o nich głośno nie tylko wśród rodziny i najbliższych znajomych, ale żeby zyskali zasłużoną sławę i uznanie, a ja, żebym mógł się chwalić, że byłem na ich koncercie bifor it łos kul.