Są takie zespoły, które lubię, a chyba mało kto by się po mnie spodziewał. Na przykład Van Halen. Jakiś czas temu kupiłem sobie pierwsze cztery płyty na winylach (około dwie dychy za każdy). Straszne dziadostwo, ale ja to lubię.
Pierwsza płyta z 1978 roku, to album, o którym mówi się, że zrewolucjonizował grę na gitarze elektrycznej. Zgoda, tyle, że mi się ta rewolucja wcale nie podoba, bo szybkie wymiatanie na gitarze nie należy do tego, co najbardziej lubię, więc moim ulubionym utworem na pewno nie jest instrumentalna popisówa "Eruption". Co więc lubię w tym albumie, skoro nie to, co lubi większośc ludzi? Cóż, uważam, że pomijając szybkie palce Eddiego, jest w tym zespole naprawdę dużo fajnych rzeczy. Sam EVH to nie tylko popisywacz, ale też świetny gitarzysta rytmiczny, który ostro, niemalże metalowo tnie, ale też układa fajne melodie i w ogóle, jak na ten gatunek gra dość niestandardowo, chyba dużo też siedział nad aranżami, poza tym ma unikalne brzmienie, które wtedy musiało być zapewne uważane za supernowoczesne - dziś trąci może myszką, ale ja lubię taką nowoczesność sprzed prawie 40 lat
A reszta zespołu? Świetna sekcja. Alex, brat Eddiego, to jeden z moich ulubionych perkusistów rockowych, a Michael Anthony gra na basie bardzo proste partie (pierwsze dźwięki na płycie, czyli miarowo powtarzane uderzenia w strunę E na początku "Runnin' with a Devil" to pokazują), ale ładnie gruwi z perkusją, a i zapodaje imponujące chórki - to chyba on dał grupie ten stadionowy sznyt. No i Dave Lee Roth - co za frontmen! Przegięta, komiksowa postać, którą zawsze bardzo lubiłem, dużo bardziej niż np. kolesi z Kiss. No i razem ci panowie grają sobie hard rocka. To co fajne w tej muzyce, to też, że słuchając jej czuję się trochę jak komentatorzy z youtube'a, którzy piszą, że kiedyś to, panie, muzycy umieli grać, a teraz to kicha. Oczywiście tak nie jest, ale słychać na tej płycie, że ci goście faktycznie lata siedzieli w klubach i grali, grali, grali, aż osiągnęli zupełne zgranie. Jest w tym taka staromodna solidność. Jeśli chodzi o piosenki to wyróżniam "Runnin' with a devil", całkiem lubię cover Kinks, "Ain't Talkin' 'Bout Love", które oczywiście jest bekowo przegięte, ale to część funu, jaki mam z słuchania tego albumu. Mamy tu też pierwszą wycieczkę stylistyczną w postaci utworu "Ice Cream Man" - fajnie, że oni nie dbali o jakąś spójność stylistyczną albumów, tam nie było żadnego heavy-metalowego/hardrockowego faszyzmu, ale (szczególnie na kolejnych płytach) jest fajna sprawa, dzisiaj w ciężkiej muzyce chyba by coś takiego nie przeszło. Ale ogólnie to powiem szczerze, że mimo, że pierwszy album jest uważany za taki klasyk, to ja wolę późniejsze
Jestem chyba jedyną osobą, która publicznie przyznaje, że woli dwójkę od debiutu. Cóż, jeżeli wiemy, że był to album nagrywany w biegu, tydzień po skończeniu promocji debiutu i jeżeli wiemy, że zawartość to w dużej mierze jakieś odrzuty i chyba dość przypadkowe rzeczy (był tam taki moment, że Eddie grał wszystkie riffy, jakie miał pod ręką, a producent mówił co się nadaje na kolejną piosenkę), no i jeżeli całość nosi tytuł "VAN HALEN DWA", to możemy się domyślić, że dostajemy sequel debiutu. No i może tak jest, ale ja uważam, że dwójka ma fajniejsze, mniej ogarne, a zgrabne piosenki. Wyróżniam "Dance the Night Away", które ma totalnie uroczą, więc ckliwę melodię - ha, nie spodziewałbym się, że oni mieli takie numery, poza tym "Lights Up the Sky" - to z kolei mega, prawie metalowy, czad. "Women in Love..." ma ładne intro, tutaj faktycznie umiejętności Edda się przełożyły na coś fajnego. A reszta to po prostu hard rockowa jazda na najwyższym, siedemdziesionowym poziomie. W ogóle to były piękne czasy - oni wydawali płyty, które trwały pół godziny, ale robili to co roku. Tak powinno kurwa być
Pisałem o niekonsekwencji stylistycznej - ta płyta w ogóle nie jest konsekwentna, ani spójna, ale jest super
Z jednej strony - mamy tu ostre czady, pędzące "Romeo Delight" i hardkorowe "Loss of Control". Z drugiej strony zespół (który i tak był wyluzowany) spuszcza trochę powietrza, bawi się muzyką, mamy rzeczy lżejsze - bluesowe, ale nie wieśniackie "Fools", jajcarskie, akustyczne "Could this be Magic?" i pół akustyczne "Take your whisky home". Takie rzeczy na płycie mainstreamowego zespołu grającego ciężką muzykę - ech, fajne czasy. A i rockowe HYMNY są na poziomie - dwa otwierające numery, czyli rozbujane "...and the Cradle Will Rock" (pojawiają się synthy, ale jakoś dziwnie, nie tak jak w "Jump"
) i koncertowy stały punkt programu "Everybody wants some" absolutnie dają radę.
Trochę casus "Triodante" - płyta ukochana przez fanów i niezbyt doceniona przez słuchaczy spoza tego kręgu. Może dlatego, że ma reputację mrocznego, artystowskiego albumu, na którym panowie trochę chcą przełamać wizerunek wiecznych imprezowiczów i zajmują się poważniejszymi sprawami. Dlatego dostajemy np. numer "Push Come to Shove", utrzymany w stylu reggae (chociaż nie do końca) z fajnym bujającym basikiem i tekstem, który opisuje zmęczenie pewnymi aspektami rockerskiego życia. Udany eksperyment, który przecież mógł się zupełnie nie udać, a wyszedł z tego jeden z lepszych numerów tego zespołu. To jeszcze nic przy tym jak kończy się płyta - najpierw synthowo/perkusyjny soundtrack do filmu science fiction z wczesnych lat 80, czyli utwór "Sunny Afternoon in the Park", a potem "One Foot out the Door" - czysto punkowy numer, w którym (poza superszybką solówa na koniec) nie ma gitary, tylko pulsujący syntezator. Nie wiem co to tym sądzić. Ale jest na tej płycie reprezentacja rockerów - singlowe "Unchained" wyrywa z butów energią, "Romeo's Delight" jest tak połamane, że wydaje się, że perkusista zaraz się pomyli, "Mean Street" ma taki chuligański klimat i świetny groove, a "Dirty Movies" coś psychodelicznego (jak na ten zespół). Najbardziej w stałym stylu są stadionowe numery "So this is Love?" i "Hear About it Later" - ogólnie to jednak dośc mroczny i wciągający album, absolutnie dorastający do swojej reputacji.
Typowy album typu "wytwórnia chce, żebyśmy coś nagrali, więc wrzucamy na płytę bylo co i szybko ją wydajemy, żeby się odwalili". Dlatego na płycie jest masa coverów - np. spoko wykonanie "Where Have all the Good Times Gone?" Kinksów. Są też instrumentale. Pełnoprawne (bo są tu też krótkie instrumentale) to jednak niezłe ciekawostki. "Secrets" brzmi trochę jak delikatni Zeppelini, bardzo subtelny numer jak na Van Halen. "Little Guitars" ma jakąś nowofalową kanciastość. Ja zawsze miałem też słabość do energicznego rockera "Hang'em High". Ciekawy album
Kilka singlowych hiciorków i trochę fillera. Coś zaczęło się psuć. Rok po wydaniu tego albumu, odszedł Lee Roth, przyszedł Hagar i zespół stracił resztę magii. Ale "1984" całkiem lubię. Np. "Jump" jest spoko
Ale jednak to już nie tu.
Zapraszam do komentowania