Moja ocena odcinka "The Long Night", który właściwie miał rozmiar i rozmach samodzielnego filmu fabularnego, zależy od tego, czy mocniej zwracam uwagę na zalety filmowe, czy wady narracyjne.
Mówiąc:
zalety filmowe celowo unikam określenia, że jest "świetny pod względem realizacyjnym" czy coś w tym stylu, ponieważ to najczęściej implikuje dużo wodotrysków i generalnie efekciarstwo, natomiast tutaj absolutnie żadne zabiegi realizacyjne nie były po nic - była to najczystszej krwi wybitna filmowa robota, która miała ściśle określony cel: pokazać świat (a raczej: koniec tego świata) oczami bohaterów, którzy są przerażeni, pogrążeni w beznadziei, a nawet kiedy działają/walczą, to kompletnie się w tym gubią, a najwięksi wojownicy skazani są na klęskę. Najbardziej niesamowite wrażenie zrobiła na mnie scena z samego początku, kiedy obserwujemy z dala niezwyciężoną hordę Dothraków, wzmocnioną magią płonących mieczy, która w oczach gaśnie wśród narastającego przerażenia. Tutaj zresztą wyszły te najsilniejsze punkty: po pierwsze
granie ciszą. To był absolutny highlight tego odcinka. Granie ciszą było tak mocne i tak udane, jak, powiedzmy, wykorzystanie trzęsącej kamery i chlapiących odprysków wszystkiego w lądowaniu w Normandii w Szeregowcu Ryanie. Serio, ten kaliber. To była cisza śmierci, z której czasem wydobywał się jakiś gardłowy gulgot, a potem znowu wszystko zamierało. Cisza byłaby oczywistym środkiem ekspresji przy pokazywaniu wyczekiwania (cisza przed burzą), ale jako obraz używany podczas bitwy to jest naprawdę rewelacja.
Po drugie: z oddali. Było oczywiście na przestrzeni tego odcinka dużo okropności pokazanych z bliska, ale też ta szeroka perspektywa zdała doskonale egzamin. Apokaliptyczna desperacja. Pozwoliło to na podkreślenie bezosobowości śmierci i to, że to zagrożenie jest totalne dla totalnie każdego.
Nie do końca zgadzam się też z pablakiem, że było za ciemno i niewyraźnie: owszem było ciemno i niewyraźnie, ale też było - w każdym razie jak dla mnie - wystarczająco wyraźnie, żeby było widać to, co konieczne. Miało to walor nie-dosłowności, istotny szczególnie przy ukazywaniu zdechlaków, gdzie zawsze dosłowność idzie w karykaturę. Tutaj byli oni czymś nieokreślonym, jakby cieniem... idealnie współgrającym z tą chmurą mrożącej wszystko nicości (oj, bardzo mi się przypominało moje dziecięce przerażenie Nicością w Neverending Story!). I w ten sposób udało się naprawdę doskonale pokazać rzeczywistość tej walki, tego nieszczęścia i końca. Ja w tym mroku i rozmazaniu nieraz nie widziałem kto gdzie biegnie, ale wydaje mi się, że dobrze widziałem to, co najważniejsze.
Wszędzie tam, gdzie chodziło o ogólny obraz, gdzie nie miało za bardzo znaczenia kto konkretnie co robi, obraz ten wydał mi się w 100% udany.
Niestety jednak, mówiąc o
wadach narracyjnych, mówię właśnie o tym, że niemal wszystkie wątki osobowe uważam za skopane. Jestem zadziwiony tym, co właściwie robili autorzy scenariusza przez cały ten czas. Bo taki przebieg bitwy i losów najważniejszych bohaterów, to ja bym szczerze mówiąc mógł machnąć w jedno popołudnie. Tylko potem by mi się zaczął przegryzać i zacząłbym go ulepszać, wzbogacać, wymyślać, co może być bardziej prawdopodobne, a co bardziej szokujące i pamiętne. Tutaj jednak prawie nic nie było pamiętne na poziomie pojedynczych bohaterów, może poza Melisandrą i Aryą, bo to zagrało, i ostateczne rozstrzygnięcie kwestii Night Kinga ja jednak też łykam, bardziej niż się czepiam.
Uważam jednak, że w takiej historii i przy takim ukazaniu całości, pozostawienie przy życiu właściwie WSZYSTKICH istotnych bohaterów (bo, proszę zauważyć, ci, którzy padli, to byli bohaterowie na łatwy odstrzał, którzy swoją rolę już spełnili i pozostawali w historii raczej z przyzwyczajenia), to jest poziom wenezuelskiej telenoweli. Gdybym nie obejrzawszy przeczytał spoiler, że niestety ale zginęli w tym odcinku Daenerys, Tyrion, Sansa, Jamie i Sam, to bym powiedział: o kurwa, ale i pomyślał, że w sumie niczego lepszego nie można się było spodziewać. Już w tym za-murowym odcinku poprzedniego sezonu (wyprawa po umarlaka) poszli cienko, uśmiercając jedynie Thorosa, najmniej chyba istotną postać z drużyny, i niestety było to złym prognostykiem. Dla mnie to jest po prostu brak odwagi w kreowaniu historii i tutaj chyba bardzo zabrakło George'a Martina.
Nie chodzi przecież tylko o to, że bardziej
prawdopodobne byłoby, gdyby wielu bohaterów zabito.
Chodzi też o to, że wtedy to by naprawdę bolało. Mimo, że w końcu ta przegrana wojna się odwróciła, niczym po wrzuceniu Pierścienia do ognia (zresztą kolejna oczywista analogia do Władcy pierścieni), to jednak bardzo by bolało. Po zniszczeniu Saurona nie było "żyli długo i szczęśliwie", tylko było przykro i trzeba było wręcz odejść i zostawić ten świat następnym. Nie wiem, czy tu będzie długo i szczęśliwie, czy zapanuje Cersei, ale faktem jest, że ofiary bitwy o Winterfell są raczej do szybkiego opłakania i zapomnienia.
Chodzi też o zmarnowaną okazję - można było, po tych niezwykle mocnych sekwencjach ogólnych, ukazywać kolejnych bohaterów tak, żeby los każdego z nich naprawdę złapał za gardło (czy by mieli zginąć, czy przeżyć). Moim zdaniem prawie w ogóle się to nie udało: najlepiej w przypadku Melisandry, której wykorzystanie jako klamry rozpoczynającej i zamykającej było pierwszorzędne, a po drodze jeszcze te rozpalane przez nią ognie, które zresztą - przy całej swojej niesamowitości! - okazywały się za słabe, żeby zrobić różnicę, i to było naprawdę dobre; trochę przy Aryi, ale bez rewelacji; w cudownej scenie Sansy i Tyriona, która jednak pozostała bez konkluzji; w epizodzie Mormontówny, i tu nie mam zastrzeżeń, ale to tylko mały epizod. Nieźle wyszło z Houndem, który się przestraszył niczym ten gość w Siedmiu wspaniałych, ale już ofiara Berika była mało przekonywująca. Myślałem, że zrobi coś ważniejszego (tzn. na papierze zrobił coś wręcz kluczowego, ale na ekranie to nie zrobiło aż takiego wrażenia, gdzie temu choćby do ofiary
Hold The Door?!). Jon i Dany się snuli, smoki nie bardzo wiadomo, co właściwie mogły, czego nie mogły, ale nic ważnego nie zrobiły (duży zawód - czyli błękitny smok służył tylko rozwaleniu Muru i potem już był na stracenie? kolejna zmarnowana okazja). Reszta znanych postaci lepiej by było, gdyby się nie pojawiała, bo sceny same w sobie bardzo dobre i groza walki i bohaterstwo i wszystko, ale patrząc na Jamiego/ Brienne/ Gendry'ego/ Szarego Robaka/ Hounda/ Sama/ etc. odczuwałem tylko lekką irytację, że ciągle wszyscy oni prawie zginęli, ale jakimś dziwnym trafem giną inni, a ci przeżywają.
Z jednej więc strony odcinek ten był znakomity, a nawet wspaniały, ale z drugiej widzę ogromny potencjał zmarnowanych okazji, które są już nie do powtórzenia, bo takiej drugiej okazji nie będzie. Trochę jak z nowym Twin Peaksem, szczerze mówiąc
Może wystarczy na razie, ciekawe też jestem, co właściwie sądzicie na te tematy, co napisałem.