A było to tak...
Wychodzę ja sobie z parkingu targając w pocie czoła tornistry zostawione przez Frantka w samochodzie, a kto z Was ma dzieci w wieku szkolnym, ten wie, ile taki tornister potrafi ważyć. I zapewniam Was, że te dwa i potrafią i ważą. Dźwigam więc te klamoty, zastanawiając się czy chłopakom Szerpów nie wynająć do noszenia tych gratów na codzienne wyprawy do szkoły, żeby mi się latorośle nie pokrzywiły do 12 roku życia, aż tu nagle patrzę, cuś na ulicy sobie leży. Z daleka nie widzę co to, ale jakieś takie brązowe, nie brązowe... włochate, nie włochate... "Ki czort?!"- zachodzę w głowę - "znowu ktoś beret zgubił?"
Podchodzę bliżej, patrzę - jeż.
Na środku jezdni. Stoi jak wryty i ani w przód, ani w tył. Myślę, może to jest ex-jeż – zimny trup znaczy się i dlatego taki niemobilny. Ale nie! Coś tam się wierci nieśmiało i paszczą kręci. Jezdnia co prawda mało ruchliwa, no ale jednak raz na jakiś czas coś nią przejedzie. A jak już przejedzie, to i po jeżu, a ten twardo trzyma pozycję. No to podszedłem i mówię do niego jak do kogo dobrego "No ruszże się debilu". A ten, łypnął w moją stronę kaprawym, jeżowym okiem, zobaczył, że ma towarzystwo i zamiast się ruszyć, to zachował się jak na jeża przystało - zwinął się w kulkę i tylko mu ten ryjek z kolcunów wystaje. No debil!
OK, trzeba użyć bardziej przekonujących argumentów. No więc zaczynam informować jeża o zagrożeniach, które go czekają jeśli nie ruszy się z miejsca. Opisuje mu obrazowo grozę nagłej śmierci pod kołami Fiata Multipla, zwracam uwagę na możliwość bycia potrąconym przez nieostrożnego rowerzystę, a nawet przypominam o bardzo niehigienicznych warunkach panujących na jezdni – kurz, pył i takie tam.
A jeż nic. Nawet się jakby nieco bardziej nastroszył, a ja nad nim stoję jak głupi i jestem w kropce. Uczyłem się podstaw fizyki kwantowej, wiem jaki jest cykl rozrodczy tasiemca uzbrojonego (i nieuzbrojonego też), poznałem tajniki rachunku różniczkowego cząstkowego i mechaniki płynów, ale nikt mnie nigdy nie uczył jak nakłonić jeża, żeby zszedł z ulicy.
Wymyśliłem, że może cholernik potrzebuje bodźca i jak go lekko klepnę po grzbiecie, to ruszy z kopyta jak dziki rumak. No i go klepnąłem. Auć!
No debil! – pomyślałem sobie. Ale tym razem, to nie o jeża mi chodziło.
A jeż stoi jak stał. Tylko ryjek głębiej schował pod siebie.
Nie ma innej rady - trzeba użyć środków przymusu bezpośredniego, bo jak tak dalej pójdzie, to mi napiszą na nagrobku „Zginął śmiercią bohaterską ratując jeża”. I w dodatku pochowają mnie z tym jeżem. No ale jak? Czym? Jak na złość żadnego patyka nie ma w zasięgu wzroku. Patyczka nawet. A jakoś mam opory, żeby go tak złapać w garść. A jeśli to jest wściekły jeż? I mnie ukąsi? A ja potem skonam w mękach? No niezręcznie by było… Trudno. Przesunę go nogą. I dawaj, zaczynam delikatnie trykać kolczastego koleżkę w pierwszą krzyżową. Przesuwaliście kiedyś jeża nogą po asfalcie? Nie? To powiem Wam, że to trochę tak, jakbyście grali w piłkę.
Z tym, ze piłka nie miałaby powietrza.
I była wypełniona śrutem.
No i chwytałaby się pazurkami asfaltu.
Oczywiście piłka nie ma żadnych pazurków, ale jeż ma i nie waha się ich używać.
Dodajmy też, że piłkę można kopnąć z czecha i wtedy leci sobie jak Małysz u szczytu kariery, ale z tym ryjem to nie przejdzie. To znaczy pewnie jakbym się przyłożył, to też by poleciał, no ale byłby to jego ostatni lot, a jakby nie o to nam wszystkim chodziło.
Mówiąc krótko – wolno to idzie. Ale idzie! Jeż centymetr po centymetrze zbliża się do chodnika. I kiedy do finiszu brakuje nam jeszcze jakieś 1,5 metra, to kątem oka widzę, że prosto na nas jedzie jakiś samochód. To było do przewidzenia. W końcu jestem na ulicy, to niby co ma jechać? Przecież nie pospieszny do Kutna? I tak do tej pory mieliśmy z jeżem dużo szczęścia, że nic wcześniej nie jechało. No więc nie podnosząc wzroku z jeża pokazuje temu samochodu znak „halt!” (wytrenowany do perfekcji podczas oglądania niemieckich posterunków drogowych w „Czterech Pancernych” i „Stawce Większej Niż Życie”), a potem macham mu, żeby nas ominął bokiem. A jednocześnie nie przestaję przesuwać nogą tego gamonia do bezpiecznej przystani. Ale nagle czuję, że coś tu nie gra, bo ten samochód zamiast nas omijać i jechać dalej, to jak stanął przed nami, tak stoi. I to już od dobrej minuty. No to podnoszę w końcu łeb i patrzę kto zacz.
A to radiowóz z policjantem w środku, który przygląda mi się z żywym zainteresowaniem. Przez szybę widzę, że funkcjonariusz jest taki, wiecie, w typie szeryfa z Nowego Meksyku. Ciemne lustrzane okulary i wąs. Mogę się założyć, że jakby wysiadł z tej swojej Kii, to by się okazało, że na nogach ma kowbojki ze skóry węża.
Na szybko analizuję sytuację i zastanawiam się jak ta cała sytuacja wygląda z perspektywy stróża porządku i dochodzę do wniosku, że raczej nie najlepiej - oto stoi gość na środku ulicy, lewą ręką powstrzymuje radiowóz, niczym Mojżesz fale Morza Czerwonego, a prawą nogą kopie jeża po dupie. Otwartym pytaniem pozostaje teraz tylko to, czy zostanę ukarany za przekroczenie art. 86. Kodeksu Wykroczeń (spowodowanie zagrożenia bezpieczeństwa w ruchu drogowym), czy za naruszenie art. 6 ust. 2 ustawy o ochronie zwierząt.
W takiej sytuacji tylko żelazna konsekwencja może nas uratować. Przywołuję więc wyraz paszczy mający dawać jasny komunikat: „bez obaw, jestem profesjonalistą i doskonale wiem co robię”, a potem pokazuję palcem na jeża, następnie na siebie i kontynuuję naszą mozolną drogę do wybawienia.
A gliniarz stoi i się na nas gapi z niesłabnącą ciekawością. I kiedy jesteśmy już prawie u celu, to w końcu podjeżdża z boku, otwiera okienko i pokazując na jeża mówi do mnie tak: „Panie, pan mu powie, żeby sobie stąd poszedł, bo zaraz będzie szła tędy procesja i go zadepczą”.
Powiem Wam, że miałem w głowie dwie opcje i nie wiedziałem, którą powinienem wybrać: czy powiedzieć „Świetna rada wuju!”, czy nic nie mówić, tylko złapać tego jeża w garść i nie bacząc na rany kłute, wydrapać mu na drzwiach napis „to protect and to serve”, żeby był jeszcze bardziej amerykański.
Tymczasem policjant wykorzystując moje chwilowe wahanie pojechał sobie dalej, zostawiając mnie samego z jeżem i z nowym problemem. Problem zaś jest taki, że niby do krawężnika dotarliśmy, ale wciąż jesteśmy na ulicy. A krawężnik wysoki - jeż nie wejdzie. Jak go tu zostawię, to jeszcze gotowy zawrócić i znowu wyląduje na środku jezdni. Jakoś bym tego jełopa przeniósł nad tym krawężnikiem i położył na trawniku opodal, ale jak? Na czym? Bo cały czas nie pali mi się do tego, żeby wchodzić z jeżem w bardziej bezpośredni kontakt i brać go w łapy. Jakoś tak śmiałości nie mam. Żeby tak mieć kawałek deski, czy choćby jakiejś książki, to by się jeża na to przesunęło i hyc na bezpieczny trawniczek. Ale jak już mówiłem, niczego takiego w zasięgu wzroku nie ma.
Co robić?
Zaraz, zaraz! Książki! Przecież ja ciągle targam na plecach te tornistry chłopaków, a tam musza być jakieś książki!
Otwieram i sprawdzam. Zeszyt? Nie. Za mały i za cienki. Może jeża nie unieść.
Jakieś kartki, jakieś okładki? Nie. Wszystko to za słabe i za miękkie.
Ćwiczenia z polskiego? Za małe. Jeszcze by mi upadł gagatek w trakcie transportu.
Nagle patrzę…
JEST!
Dokładnie to, o co mi chodziło – format A4, więc pasażer się zmieści, stron też dużo, więc będzie wystarczająco sztywne. Da radę! Wciągam knigę z plecaka, patrzę na okładkę – o psia kość! Tegom się nie spodziewał. Jakoś tak… chyba nie bardzo uchodzi… Ale nic innego nie mam. No trudno. Lepszej platformy nie znajdę, a zmrok już zapada. I tak już za długo siedzę na tej ulicy. W dodatku procesja jest tuż, tuż i idzie pełnym gazem. Już słychać śpiewy. Lada moment, dotrą do nas, a wtedy czarna jeżowa godzina.
Nie ma co – trzeba działać. Położyłem więc książkę na asfalcie, zeszytem od polskiego „nagarnąłem” na nią jeża i cały ten ładunek przeniosłem w bezpieczne miejsce za pojemniki PCK. Idąc po trawniku zastanawiałem się tylko co by powiedział ksiądz proboszcz, idący na czele procesji i pozostali wierni, widząc mnie jak paraduję po dzielni, niosąc jeża na podręczniku do religii dla klasy 2, zatytułowanym „Idziemy do Jezusa”.
Jeż, po wylądowaniu na matce ziemi, okazał się być strasznym niewdzięcznikiem. Nie dość, że mi nie podziękował za uratowanie życia, nie pomachał na pożegnanie łapką, nie poczęstował pędrakiem, to nawet nie dał sobie zrobić pamiątkowego portretu. Zamiast tego nagle sobie przypomniał jak się chodzi (rychło, kurde, w czas) i wyrwał jeżowym sprintem pod kontener PCK, pokazując mi tylko kolczasty zadek na pożegnanie.
Nie dość, że debil, to na dodatek drań!
_________________ Sometimes good guys don't wear white
|