Dzisiejszy odcinek nazywa się "Rajd przez Czerwone Wierchy" i już Wam mówię jak to było.
A było tak, że rodzina niedwuznacznie dała mi wczoraj do zrozumienia, że już ma trochę dosyć tego górołażenia przy niepewnej pogodzie i dzisiaj chcą mieć wolne. Co znaczy, że mam wolną rękę (juhu!). Niestety prognozy poinformowały mnie, że jakkolwiek rano będzie piękne słonko, to później nad górami będą przrwalać się burze. Przy czym to "później" oznaczało w tym wypadku, że już od południa. No super. :/ A mnie ten Ciemniak kusił. I w ogóle Czerwone Wierchy. Ale na jaką mapę bym nie patrzył, to wychodziło, że najkrótsza trasa na Ciemniaka to ponad 3h drapania sią pod górę (z Kir, przez Kościeliską). Tymczasem Tyler, którego uznaję za niepodważalny autorytet tatro-turystyczny, mówi mi tutaj głosem nie znoszacym sprzeciwu, że trasę Kiry-Ciemniak-Kiry da się zrobić w 4 godziny. Policzmy zatem: załóżmy, że w Kirach będę o 7 rano, do tego te 4 godziny + 30 minut poprawki na to, że mogę nie mieć takich zawiasów jak Tyler, to mi daje godzinę powrotu do Kir ok. 11.30. Dobra nasza. Przed burzą powinienem zdążyć. Przeto wieczorem się spakowałem, grzecznie położyłem się spać o północy, nastawiwszy uprzednio budzik na 5.45. I wyobraźcie sobie, że nawet się obudziłem kiedy rano zadzwonił. Szybkie śniadanie, ubranie się, rzut oka na pogodynkę i... No żesz psia mać! Prognoza się zmieniła, pojawienie się pierwszych burz przesunięto na 11 i to zwiększając prawdopodobieństwo ich wystąpienia. Trudno! Za bardzo już się nakreciłem na to wejście. Najwyżej będę zwracał jak spod Małołączniaka. Idę. No i poszedłem. O 6.50 siedziałem już w busie, parę minut po 7ej wysiadalem w Kirach, a dokładnie o 7.11 kupowałem bilet do TPN i wchodziłem na szlak w Dolinie Kościeliskiej. 10 minut zajęło mi dotarcie do zejścia, na czerwoną trasę prowadzącą na Ciemniaka. Patrzę na tabliczkę, a tam czas wejścia od tego punktu podany jak byk - 3 godziny 50 minut. "No bez jaj!", myślę sobie. Ja wiem, że czasy podawane na tabliczkach w TPN są przesadzone w stosunku do mojego tempa, ale przeważnie mówimy o różnicy rzędu 20, maksymalnie 30%. A tu wygląda na to, że Tyler oszacował czasy z różnicą 50%! "Tyler, chyba nie lałeś!", pomyślałem sobie, no ale co było robić? Ruszyłem pod górę. Przy czym fraza "Tyler, chyba nie lałeś!" towarzyszyła mi przez całą pierwszą część trasy. Tak mi dudnila w głowie, że nawet melodię do niej ułożyłem. Tzn, początkowo powracała do mnie w pełnym brzmieniu, a im byłem wyżej i im mnie bardziej zadyszka łapała, tym bardziej zaczynało to brzmieć jak: "Tyl... ba... e... laue...". O 8.10 dotarłem do Upłaziańskiej Kopki. Rzut oka na mapę - "O kruca bomba! Jestem w połowie drogi!". Zacząłem liczyć (czysto teoretycznie), o której musiałbym być na szczycie, żeby wyrobić się w te i na zad w 4 godziny. Wyszło mi, że najpóźniej o 9.20. Godzina i 10 minut? Żarty na bok! Nie ma opcji, żebym w tyle doczłapał. Ale nie czas na rachunki i kalkulację - trzeba leźć dalej. O 8.40 dotarłem do Chudej Przełączki. Tabliczka informuje, że do szczytu jeszcze 50 minut, zaś mapa, że 45. Bylem tam po 36 minutach. O 9.17. Po 2 godzinach i 6 minutach dotarłem na szczyt Ciemniaka. Czyli jednak da się! Tyler, zwracam honor! Jesteś wielki! Jedno zastrzeżenie - taki czas wymaga rezygnacji z postojów i utrzymywanie w miarę stałego tempa przez całą drogę. Lekko nie jest, ale jakoś ekstremalnie ciężko też nie. Ale ja tu sobie gadu-gadu, a tu tymczasem na południowym zachodzie chmury zaczynają się podejrzanie wypiętrzać i nabierać brzydkich kolorów. Dotychczas świeciło słońce, ale widzę, że coraz częściej chowa się za jakieś szare obłoczki. Podjadłem, popiłem, cyknąłem parę fotek i co dalej? Nie ma co rozmyślać, trzeba iść. Ino gdzie? W dół? Nuda!
Lecę na wschód! Na kolejne Czerwone Wierchy! Po pierwsze, żeby nie dawać Tylerowi pretekstu do powiedzenia "A nie mówiłem!", po drugie tam jest póki co mniej chmur (bo te burzowe kłębią się na zachodzie), a po trzecie mamy nie załatwioną sprawę z Małołączniakiem. No to siup! Przelazłem przez Krzesanicę i o 9.43 byłem na Małołączniaku. Ale jak tylko się wgramoliłem, to już wiedziałem, że za długo nie posiedzę, bo zobaczyłem, że to co się kroiło od zachodu, to pikuś w stosunku do tego co się dzieje na wschodzie. Od strony Kasprowego lazło wielkie, bure coś, co zasłaniało pół nieba. W efekcie z Małołączniaka prawie zbiegałem, a kiedy na przełęczy usłyszałem pierwsze grzmoty, to pod Kondracką Kopę już podbiegałem. Bez "prawie". I tu ciekawa obserwacja: kiedy byłem już niedaleko wierzchołka Kopy (chwilę po tym kiedy zagrzmiało ponownie) spotkałem dwie dziewczyny idące z przeciwka, które stały w rozterce nad mapą i zastanawiały się co robić. Kiedy mnie zobaczyły, zapytały: "Jak pan myśli, iść dalej, czy zawrócić na dół?" Gdyby nie to, że byłem zziajany jak koń po Wielkiej Pardubickiej, to rzucilbym jakieś błyskotliwe kontr-pytanie typu "czy niedźwiedzie srają w lesie?" No bo kurka wodna! Z przodu chmury, z tyłu chmury, grzmi, a te się pytają czy dalsza wędrówka granią to dobry pomysł. No rewelacyjny! I walić instynkt samozachowawczy! Na szczęście dla mojego emploi gentlemana zdołałem tylko wychrypieć: "Zawracać" I wyobraźcie sobie, że owe białogłowy szurneły butami, podziękowały, zrobiły w tył zwrot i zawróciły. Po chwili spotkałem kolejną grupę, która z niepewnymi minami próbowała schodzić z Kopy w stronę Małołączniaka. I tym też powiedziałem, że lepiej zrobią, jeśli szybko zwrócą na Halę Kondratową. I zawrócili. Złażąc już całkiem rączym biegiem z Kopy, wszystkich napotkanych pnących się do góry informowałem, że burza idzie (chociaż było to już doskonale widać i słychać, a w dodatku zaczął padać deszcz) i, że chyba lepiej zawrócić. I wszyscy (poza jednym gościem, który tyleż beztrosko, co brawurowo odparł, że jemu burza nie straszna i poszedł dalej) zwrócili. Jakieś 50 osób. I teraz tak się zastanawiam: czy ludzie naprawdę nie mają oczu, uszu i własnego rozumu i gdy widzą, nad sobą burzowe chmury, to pną się dalej, dopóki ktoś inny wprost im nie powie "Ej, typie/typiaro, zara yebnie, i lepiej żeby wtedy cię tu nie było. A tym bardziej jeszcze wyżej."
No. Tyle dygresji. Po niecałych czterech godzinach od rozpoczęcia wycieczki, o 10.55 dotarłem do schroniska na Kondratowej, parę minut po 12 byłem na Krupówkach, a o 12.50 doczłapałem się do naszej kwatery.
No i od godziny słucham koncertu, które niebo wygrywa na skałach. Pioruny rżną tak, że nawet siedząc w przytulnym pokoju w Zakopcu czuję się nieswojo.
W każdym razie Tyler miał recht - da się obrócić z Kir przez Ciemniaka w 4 godziny.
Tylko nogi potem bolą.
_________________ Sometimes good guys don't wear white
|