Dzień drugi
Dla odmiany przez cały dzień bezchmurne niebo. Od rana clou programu – wizyta w domach rodzinnych Lennona i McCartneya z National Trust. Szczerze powiedziawszy, to brałam pod uwagę, że w ostatniej chwili odwołają ze względu na brak chętnych, przecież to listopad. Jest nas jednak 13-15 osób, w tym obcokrajowcy tylko ja i małżeństwo z Brazylii. Start w holu eleganckiego hotelu. Jedziemy busikiem, za kierownicą pracownik National Trust. Sama jazda to wielka przyjemność – znowu czerwone domki, Mersey, mnóstwo żółtych liści w słońcu, pola golfowe, mewy. Pod domem Lennona wita nas przewodniczka. Nie będę opisywać dokładnie wnętrz, powiem tylko, że oprócz tego, że to dom TEGO muzyka, to była to dla mnie wycieczka etnograficzna do Anglii lat 50-tych/60-tych i codziennego życia Brytyjczyków z tamtych czasów. W przeciwieństwie do domu McCartneya, jest tu więcej oryginalnych przedmiotów, bo ciocia Mimi wysyłała je Lennonowi do N.Y., potem przejęła je Yoko i przekazała do tego domu. Pokój nastoletniego Lennona jest malutki, a McCartneya to już w ogóle tyci – oba wychodzą na południowy-wschód, właśnie tego słońca w ich pokojach nie zapomnę. Wyobraźnię pobudza wykuszowe okno na pierwszym piętrze na korytarzu u Lennona z bukietem suchych białych róż, salon u McCartneya, gdzie jak ktoś chciał mógł zagrać na pianinie, kwiaty przed domem. Codzienność najbardziej odzwierciedlały kuchnie, cóż jak z innej minionej epoki. W schowkach pod schodami zostawialiśmy kurtki – jakie to naturalne. I wiele innych impresji… Urzeczona domami, mówię kierowcy swoim żałosnym angielskim , że kultura brytyjska nie zna kiczu (mówiłam, że będzie bezkrytycznie!

). Organizacyjnie polecam zapisanie się, tak jak ja, na pierwszą wycieczkę w danym dniu – są najmniejsze obsuwy czasowe – w domu Lennona po przejściu z przewodniczką było jeszcze sporo czasu na samodzielne eksplorowanie, u McCartneya to przewodniczka już sama mi wyciągała płaszcz ze schowka, żebym już uciekała.
Jeszcze tego samego dnia idę do muzeum na Mathew Street – świadomie wybieram to, a nie skomercjalizowane (jak mi się wydaje) The Beatles Story w dokach. The Magical Beatles Museum to przede wszystkim artefakty drugiego sortu, które świetnie przybliżają tamten czas bez blichtru. Jest tego mnóstwo od cegły i witrażu z kościoła, gdzie poznali się Lennon i McCa, przez skóry i buty z okresu hamburskiego, krzesła ze stadionu Shea, pamiątki od Elvisa, bumerangi z Australii, któreś tam lenonki, plakaty, plakaty, plakaty, figurka i medale z okładki Sierżanta Pieprza, ich wpisy meldunkowe w hotelach, dużo jest o okresie w Casbah u Mony Best (nic dziwnego, właścicielem muzeum jest Pete Best i Roag Best). Przy gablocie z gazetami informującymi o śmierci Briana Epsteina słyszę pierwszy raz „Helter Skelter” – dziwne uczucie. W muzeum bardzo mało ludzi, szkoda, wszyscy poszli do muzeum w dokach.