Pearl Jam – jeden z gigantów grungu. Choć z pojedynczych opinii już gdzieś tutaj rzucanych, nie przez wszystkich doceniany. Dla mnie zaistnieli zaraz po Nirvanie i jako jedyni przetrwali przez lata. Nirvany i Alice In Chains nie ma i już być nie może, Soundgarden chyba już nigdy nie będzie a Pearl Jam cały czas jest, nagrywa, koncertuje i to w prawie niezmiennym składzie.
Ten (*****) – klasyk absolutny. Tu ocena nie może być inna. Od samego początku powala. Once, Even Flow i Alive to mocne otwarcie. Ten ostatni może nieco zgrany ale jak się wsłuchać w ten riff. Oj duży format. Jeremy drugi z najbardziej ogranych klasyków. Tuz przed nim i zaraz po nim występuje moje ulubione nagrania. Black to przepiękna ballada a Oceans to coś absolutnie wyjątkowego. Ta miniatura w sumie (niecałe 3 minuty) prawie pachnie tym oceanem. Rewelacja. Potem tez jest dobrze. Mocne Porch i Deep poprzetykane spokojniejszymi, balladowymi Garden i Release. Dużo do słuchania. I to grunge inny niż Nirvany. Nirvana to więcej z konwencji punkowej, Pearl Jam zaś bardziej przypomina mi dobry, stary hard rock. I taki to ten cały grunge
Vs (*****) – moja ulubiona. Spodziewam się gromów, bo w powszechenj opini ta płyta nigdy nie zyskała chyba takiego statusu. Ale na pierwszą płyte załapałem się już znając tak z połowę jej zawartości. A to była dla mnie tak naprawde pierwsza, poznana pełna płyta. Nie ma tu nic odkrywczego, nie jest tak intensywna jak debiut, nie zawiera takich megaprzebojów. Ale jedzie takim fajnym feelingiem, ze aż żal ją z odtwarzacza wyjmować. Od samego początku Go, Animal mocno jadące do przodu. Po rozjechanym początku, spokojniejsze i przebojowe Daughter (choć dla mnie cała płyta jest mocno przebojowa) potem ciut słabsze ‘Glorified g’ i ‘Dissident’. Ten drugi to taki wyciągany przebój, jak dla mnie lekko plagiatujący Alive. Ja najbardziej lubię środek płyty. W.m.a. to mocno wciagający bas i coraz bardziej zakręcony czy wręcz wściekły wokal Eddiego powtarzający jak mantrę ‘Policemen …’. Potem Blood, mocne, punkowe uderzenie. Rearviewmirror taka bezkompromisowa jazda do przodu i jeden z najbardziej udanych utworów w ich całej historii. No i ‘Rats’ znów wciągający, mocny rytm choć refren już taki weselszy. Tak te utwory to dla mnie kwintesencja tej płyty. Końcówka też udana. ‘Elderly woman …’ to dość typowa ballada, lekko ogniskowa. Leash to już typowa jazda na koniec. Urzeka kończące ‘Indifference’. To już ballada przez duże B. Piekne zwięczenie bardzo dobrej i według mnie niedocenionej płyty.
W tym czasie również nagrali coś absolutnie niezwykłego Crazy Mary to utwór nagrany na Sweet Relief - A Benefit For Victoria Williams, ale jak mało które tego typu nagranie, zaczęło swój własny żywot, będąc obecne np. na koncertach PJ po dziś dzień. Jak dla mnie to najpiekniejszy utwór jaki kiedykolwiek nagrali i w ogóle to jedna z najcudniejszych ballad ever.
Vitalogy (***3/4) – na tą płytę czekałem bardzo i bardzo się zawiodłem. Jak ją teraz przesłuchuję to wcale nie jest źle. Tylko, że nie jest tak rewelacyjnie jak poprzednio. Czegoś mi tu brakuje. Przeboje jakieś zbyt konwencjonalne, zwłaszcza Better Man i Nothingman. Słabe po prostu. Na szczęście jest wiele utworów bardziej udanych. Dobre jest zaczynające ‘Last exit’, jeszcze lepsze szybkie, punkowe ‘Spin The Black Circle’ hymn na cześć płyt winylowych. Kolejne dwa to chyba najlepsze w zestawie ‘Not For You’ i ‘Tremor Christ’. Ale potem napięcie opada. Robi się dziwnie nijako pomimo dość udanego ‘Corduroy’, ciekawego ale nic ponadto ‘Bugs’ i poprawnego‘Satan’s Bed’. Sytuację ratuje piękna ballada ‘Immortality’ trochę bliźniacza do kończącej Vs ‘Indifference’. Ja przynajmniej jej jakos łączyłem.
Vitalogy to również chyba pierwsza płyta wydana w specjalnej książeczce. Wcześniej CD wychodziły zazwyczaj dość konwencjonalnie a tu nietypowy format, coś nowego. Jakich prototyp obecnych digipacków (nie przez wszystkich lubianych ) Potem już tak cały czas wydawali.
No Code (***1/2) – słabszego okresu ciąg dalszy. Znów niby poprawnie, wszystko fajnie tylko jakoś mnie nie bierze. Zestaw udanych, naprawdę trudno się tak konkretniej do czegoś przyczepić, tylko nie porywających kawałków. Ładne rozwinięcie w otwierającym ‘Sometimes’, potem szybsze ‘Hail, Hail’, dość konwencjonalne i ‘przebojowe’ ‘Who You Are’. Znów fajne narastanie w ‘In My Tree’, taki NeilYoungowy ‘Smile’ z fajnym wokalem, w miarę udana ballada ‘Off He Goes’, punkowy, ale średnio udany ‘Habit’. ‘Red Mosquito’ znów mi trochę Neilem Youngiem jedzie, ale w końcu panowie tej inspiracji nigdy się nie wypierali a nawet zagrali z nim jedną płytę w międzyczasie (‘Mirrorball’ z 199X). Lukin to mój faworyt płyty. Piękna jazda, galopujący wokal, tylko krótko bardzo. Present Tense to znów fajnie rozwijająca się ballada, Jest tu w sumie kilka takich utworów (Sometimes, In My Tree, kończące Around the Bend). Wcześniej jeszcze drugi z moich faworytów, zdecydowanie najbardziej przebojowy i udany utwór – Mankind. Ogólnie ta płyta to jednak duzy spokój, takie też są utwory zaczynające i kończące. Nie ma jakis fajerwerków, eksperymentów. Nawet tych nieudanych. I może dlatego czegoś mi tu brakuje. Kiedyś to moja najmniej ulubiona płyta, teraz w sumie nie jest źle, jak słucham jest całkiem fajnie, tylko jakoś mało po nią sięgam …
Yield (****) – tu już zaczynają się odbudowywać, chyba też oczekiwania były inne. Ci co liczyli na megaprzeboje, rosnącą popularność, teledyski itd. z jednej strony ale i jakieś drążenie nowych pól, eksperymenty po ‘No Code’ dali już sobie spokój. Zostali tylko wierni fani i dla nich Yield było wystarczające. Znów zaczynają ostrzej od ‘Brain of J’ (powinno być w sumie JFK), fajnie narastającego ‘Faithful’, średniotempowego i średnioudanego‘No Way’. Bardzo udany zaś pierwszy singiel ‘Given To Fly’. Znów taki rozwijający się utwór, początek balladowy z wybuchem pod koniec. Miodek. Średniotempowy ale bardzo udany ‘Wishlist’ jest kolejny. Taka fajna wyliczanka. Potem rzeczy ciut mniej udane (‘Pilate’, pokojne, trochę usypiające ‘Low Light’, ‘Push me pull me’) przeplatają się z utworami bardoz dobrymi. Wściekle atakuje ‘Do the Evolution’. Lubie bardzo. ‘mfc’ to taka typowa pearljamowa jazda w stylu ‘Rearviewmirror’ czy ‘Mankind’. Kolejny, narastający utwór ‘In Hiding’ i ładnie zamykające całość ‘All Those Yesterdays’.
Live On Two Legs (??) – dziwne ale nie mam, jakoś na bieżąco nie kupiłem a po następnej płycie wydawali już pełne koncertówki i taki składak przestał mnie interesować
Binaural (****1/2) – chyba najlepsza z późniejszych płyt. Rozpoczyna z kopem ‘Breakerfall’, po nim jeszcze lepsze ‘God’s dice’. Mocno i do przodu ciągnie również trzecie ‘Evacuation’. Potem dwa wielce udane single ‘Light Years’ i nothing As It Seems’. Bardzo piękne ballady. Pierwsza bardzo śpiewna, lekko płynąca, druga od pierwszych taktów mroczniejsza, poważniejsza, inny kaliber, piękna gitara w tle. Potem znów seria udanych i bardzo udanych utworów. Lekko i dość zwiewnie robi się dzięki ‘Thin Air’. Dobre jest kolejne ‘Insignificance’, takie niespokojne w tle ‘Of The Girl’. Bardziej konwencjonalnie ale mniej udane są za to ‘Grievance’ i ‘Rival’. Kolejne dwa lubię już bardzo – zupełnie nie pearljamowate, takie nastrojowe w tle z lekko błądzącym wokalem dopiero bardziej typowe w refrenie ‘Sleight of Hand’ i absolutnie cudowne ‘Soon Forget’. W tym z kolei jest tylko Vedder – wokal + ukalele – i ten utwór chciałbym bardzo usłyszeć w wersji Soundropsów. I na drugim koncercie w Spodku zabrzmialo to wspaniale. Kończy też udane, znów ładnie zaaranżowane ‘Parting Ways’.
W tym miejscu trzeba wspomnieć o dziesiątkach, jeśli już nie setkach, wydanych koncertówek. Od trasy po Binaural Pearl Jam wydał prawie wszystkie koncerty jakie dał. Pierwsza trasa wyszła całkowicie, z pozostałych można ściągnąć czy też zakupić z oficjalnej strony wszystko a do sklepów trafiło zawsze kilka (-naście?) wybranych koncertów. Ale zawsze w całości (nawet przerwy przed bisami są w całosci), dwie albo i nawet trzy płyty (choc cena za jedną), skromne, ‘zastępcze’ opakowanie. Bez bajerów, czysta sprawa. Załatwili bootlegowców. Wiem, mogli sobie pozwolić. Ale chciało im się. Zależało.
Z tej masy chciałem odnieść się szerzej do dwóch płyt:
Spodek, Katowice, Poland 15 6 00 *****
Spodek, Katowice, Poland 15 6 00 *****
Na pierwszym z tych koncertów miałem być z małżonką. Mieliśmy nawet zakupione bilety, ale wobec ciąży zaniechaliśmy tego pomysłu. Żałuję tylko, że chociaż sam się nie wybrałem. A bilety leżą cały czas w domu ….
Koncerty piękne, bo tak różne. Dwa dni pod rząd i powtarzają się bodajże tylko kilka utworów (5?). To coś co zawsze mi się podobało w PJ. Że nigdy nie wiesz co poleci, bo może być wszystko z tego co nagrali. Każdy następny utwór jest niespodzianką. Bogato czerpią z coraz potężniejszej dyskografii. Tego mi trochę w Armii brakuje …
Wracając do koncertów to atmosfera jest cudowna. Pierwszy chyba bardziej konwencjonalny, w drugim, spokojniejszym, bardzo przekrojowym czuli się już u siebie. Dużo rozmów w tle, zagadania do publicznosci, fajny klimat. I na koniec samotny Eddie w ‘Soon Forget’. Piękna rzecz. Jeden gość, instrument + głos, jeszcze się myli ale całość przejmująca.
Riot Act (***) – tu zaczęło się obiecująco. Pierwszy singiel ‘I Am Mine’ bardzo mi się spodobał. I nadal uważam, że to bardzo udany utwór. I bardzo spodobał mi się wtedy tekst:
„I know I was born and I know that I’ll die
The in between is mine
I am mine”
Cała płyta początkowo też mi bardzo podobała. Po klimatycznym ‘Can’t Keep’ rusza mocno jadące do przodu ‘Save You’. Potem jest sporo całkiem dobrych utworów (‘Love Boat Captain’, ‘Ghost’, delikatne, takie dylanowskie ‘Thumbling My Way’, klimatyczne ‘You Are’, rozjechane ‘Green Disease’). Ale też sporo średniaków (‘Cropduster’, ‘Get Right’, ‘Help Help’, dobrze zaczynający ale w sumie nijaki ‘Bu$hleaguer’) i jako całość mi się to niestety rozjeżdża. Niby klimat jest ale w porównaniu do wcześniejszych płyt brzmi to albo wtórnie, albo lekko już nudnawo
Lost Songs (****) – no tak mniej udana płyta, potem zbiór odrzutów i w końcu zwykły debeściak. Upadek i tyle. Tylko, że te odrzuty sa naprawdę niezłe. Zaskakująco dobra płyta. I ładnie wydana. O każdym utworze oddzielna informacja – co, kto, kiedy + z reguły jakiś komentarz. Bardzo ciekawa rzecz. No i sporo niezłych utworów. Niektóre z nich są lepsze niż wiele z tych, kóre weszły na niektóre płyty (‘Sad’, ‘Down’, ‘Undone’, ‘Strangest Tribe’, instrumentalny ‘Brother’). Część z nich jest znana z koncertów lub innych wydawnictw (filmy, składaki) jak ‘Yellow Ledbetter’, ‘Leavin’ Here’, ‘Dirty Frank’, ‘Wash’, ‘Footsteps’, ‘Dead Man’, ‘Last Kiss’. No i brakuje mi tylko ‘Crazy Mary’ do pełni szczęścia. Tylko za nią mogłaby być dodatkowa gwiazdka.
Rearviewmirror (bez gwiazdek) – zbyt typowy składak. Jest co prawda kilka utworów o których zapomniano (??) na Lost Dogs jak ‘State Of Love And Trust’ i ‘Breath’ (wcześniej na OST Singles) + I Got ID + nowe Man Of The Hor. Znowu mi Maryśki brakuje … A miała być w pierwszej wersji. Jak ktoś nie zna regularnych płyt to OK.