Ja wiem, ze to jest moze malo znana kapela i mozliwe, ze wiekszosc osob w ogole nie bedzie jej kojarzylo, ale po pierwsze, chyba by mi krew nosem poszla, gdybym nie zalozyl tego watku, a po drugie jest szansa, ze nawet jesli nie znacie Social D, to po przeczytaniu tego posta zechcecie poznac
MOMMY’S LITTLE MONSTER ***
To zdecydowanie najbardziej punkowa plyta z całego dorobku Social Distortion. Przy czym należy pamiętać, ze ten ich punk-rock był od samego poczatku byl troche inny od tego co gralo się dookoła. Pamiętajmy, ze w 1982 roku, kiedy nagrywano ta plyte (wydana zostala w 1983) tradycyjny punk był w odwrocie, natomiast triumfy swiecil ostry i szybki hardcore. Dlatego tez ekipa pod dowództwem Mike’a Ness’a wyskoczyla z ta plyta troche jak Filip z konopii. I żeby chociaz dowalali w swoich tekstach Reganowi, albo protestowali przeciwko polityce socjalnej w Stanach... ale gdzie tam! Ich piosenki dotyczyly bardziej osobistych spraw, takich jak nieprzystosowanie do zycia w społeczeństwie, zawodow miłosnych, a z drugiej strony mialy sugerowac, ze z stan psychiczny członków zespolu nie odpowiada średniej wytyczonej przez radosnych mieszkańców amerykańskich przedmiesc, którzy co rano startuja z uśmiechem na twarzy w kolejnym etapie wyścigu szczurow. Od strony muzycznej trudno tu mowic jeszcze o jakiejś rewelacji. Ot przyzwoicie zagrany (choc czasami jeszcze troche nieśmiało) melodyjny punk-rock, w którym czasami słychać był dalekie echa nowej fali, a czasem jeszcze odleglejsze echa country. Oczywiście już na tej plycie pojawily się dwa pierwsze elementy bardzo charakterystyczne dla SD, które pozniej będą przez wiele lat stanowily ich znaki rozpoznawczy: glos Mike’a Ness’a i gitara rytmiczna Denisa Danell’a. Nie za wiele dobrego można powiedziec natomiast o sekcji rytmicznej. Bas po prostu jest i tyle, natomiast perkusja nie dosc, ze kiepsko zrealizowana, to jeszcze nie gra nic wiecej ponad typowe „umcyk-umcyk”. Nie dziwi wiec, ze odpowiedzialni za te instrumenty Brent Liles i Derek O’Brien nie zagrzali zbyt długo miejsca w zespole i na ich miejsce...
PRISON BOUND ****
...w 1984 dokooptowani zostali grajacy na basie John Maurer i perkusita Christopher Reece. Zwłaszcza pierwszy z nich zadomowil się na dobre w zespole i do dzis piastuje funkcje specjalisty od czterech strun w SD. Niestety odświeżenie składu nie oznaczalo nowej plyty, bo Ness odkryl w sobie na dobre zainteresowania farmakologiczno–chemiczne i w latach 1985-1987 zajmowal się glownie przyjmowaniem środków rozmaitych do swego organizmu, bądź tez uczestniczyl w kolejnych przymusowych kuracjach leczenia uzależnienia, na które to był skazywany przez sad z racji posiadania tychże środków. Smutne. Wszystko jednak dobre, co się dobrze konczy i wreszcie w roku 1988 swiatlo dzienne ujrzał nowy album. Jakze inny od poprzednika. Pierwsza zasadnicza roznica jest zmiana stylistyki. Na poprzedniku punk-rock panowal niepodzielnie, natomiast tym razem zostal zmieszany w proporcjach 1:1 z country... takim jakim gral go Johnny Cash, który to był „od zawsze” wielkim idolem Nessa. Zmiana ta jest tez wyczuwalna w tekstach, które staly się bardziej „westernowe” i dotykaja takich nieprzyjemnych kwesti jak lamanie prawa, odsiadki w pierdlu i zycie poza nawiasem „sytego i uczesanego” społeczeństwa. Zdecydowanie można pochwalic wybor następców sekcji rytmicznej bo sprawiaja się bez zarzutu i słychać, ze sa to „właściwi ludzie, na właściwym miejscu”. Jedyne co w tej plycie może draznic, to realizacja dźwięku, który według mnie jest zdecydowanie zbyt „plaski” i przytłumiony, natomiast wokale zostaly wysunięte zbyt daleko przed instrumenty i ma się takie wrazenie jakby Mike śpiewał stojac tuz przy nas, a kapela rznela swoje w pokoju obok. Jako, ze zmiksowanie punka i country sprawilo nie tylko, ze muzyka SD stala się bardziej melodyjna ale tez tchnęła w utwory potencjal (nie bojmy się tego powiedziec
) przebojowości, nie dziwne wiec, ze zespolem zainteresowaly się „majorsy” i...
SOCIAL DISTORTION *** 1/2
...kolejna plyta, która pojawila się dwa lata pozniej zostala już wydana pod „sztandarami” wielkiego potentata, jakim niewątpliwie był Epic (wcześniejsze albumy były wydawane przez niezależne firmy 13th Floor i Restless). Od razu lojalnie informuje, ze z calej dyskografii SD to wydawnictwo podoba mi się najmniej. Nie. Nie znaczy to, ze jest to zły album. Wszystko niby gra jak należy i zdecydowanie poprawilo się brzmienie, co z pewnością należy zaliczyc jako plus. Jest to natomaist najbardziej „rockowa” (w tradycyjnym tego slowa znaczeniu) plyta w calym dorobku zespolu (możliwe, ze był to efekt naciskow firmy plytowej), a jednoczesnie wydaje mi się dosc monotonna. Jeżeli jednak sadzicie, ze możecie ja sobie odpuścić, to od razu informuje, ze nie ma tak lekko
. Warto ja poznac z co najmniej trzech powodow. Najważniejszym z nich jest fakt, ze po raz pierwszy pojawiają się tu kolejne istotne składnik muzyki SD, którymi są rockabilly i elektryczny blues, a które od tej pory, oprocz dwóch wcześniejszych (punk rocka i country), będą kształtował muzyke zespolu. Kolejne dwa powody nosza tytuly "Ring of Fire" (rewelacyjny cover Joanna Casha) i "Story of my life" (w którym Ness dokonuje rozliczenia ze swoja niezbyt grzeczna przeszłością). Oba te kawałki to niewyjete hity i wraz z "Ball and Chain" stana się od tej pory żelaznym punktem repertuaru koncertowego. W sumie to calkiem przyzwoita plyta i może moja ocena bylaby laskawsza, gdyby nie to, ze...
SOMEWHERE BETWEEN HEAVEN AND HELL *****
... kolejny, wydany w 1992 roku, album, to moim skromnym zdaniem najlepsze dzielo zespolu i w porównaniu z nim „Social Distortion” wypada dosc blado. Zreszta od tego momentu, az do konca, wszystkie wydawnictwa zasługują na piec gwiazdek, a wymienianie najlepszych utworow traci sens, bo trzeba by przepisac cala liste utworow. Na tej plycie udalo się w idealnych proporcjach połączyć wszystkie składniki, którymi dotychczas operowal zespol. Przede wszystkim jest r’n’r – przebojowy i zadziorny, oprocz tego nostalgiczny blues i nastrojowe country, a wszystko to podlane punkowym sosem z jego brudkiem i agresja. Gdyby ktos kazal mi kiedys opisac amerykanska muzyke, to zamiast czczej gadaniny dalbym mu do przesłuchania wlasnie „Somewhere between heaven and hell”. W zasadzie każdy numer na tej plycie to hit, który śmiało moglby zawojowac listy przebojow, ale nie jest to bron Boze komercyjna papka. W tej muzyce czuc „pazura”. Fasynujaca jest tez rozpiętość nastrojow jaka się tutaj pojawia: od niepokojącego „Cold Feeling”, poprzez refleksyjne „Bad Luck”, az do pikantnego (bądź jeśli ktos woli hedonistyczno-frywolnego
) „When She Begins”. Pomimo tej różnorodności i pomimo tego, ze pojawiaja się tu też czasem, bardziej poważne tony, to cała płyta sprawia mimo wszystko wrażenie raczej radosnej, co jest o tyle ciekawe, ze nastepna będzie...
WHITE LIGHT, WHITE HEAT, WHITE TRASH *****
...smutna. A może raczej pełna nostalgii, goryczy... i wscieklosci. Od wydania poprzedniej plyty minely cztery lata i chyba nie obfitowaly w zbyt radosne i optymistyczne, dla piszącego teksty Nessa, wydarzenia. Prozno szukac tutaj jakiegos odpowiednika „When she begins”... no chyba ze za takowy uznamy cover Rolling Stones „Under My Thumb” (dodany jako bonus), ale to raczej nie jest to samo. Z tym nastrojem wspaniale wspolgra realizacja dzwieku, która jest notabene najlepsza ze wszystkich dotychczasowych produkcji. Mówiąc po krotce brzmienie tej plyty (pardon za wyrażenie) ROZPIERDALA, jest po prostu monumentalne. Gitary klada na na łopatki, a jedyne co jest w stanie podnieść słuchacza z tej niekomfortowej pozycji i postawic na bacznosc, to dźwięk basu i perkusji. W warstwie tekstowej wyraznie słychać, ze Ness to już dojrzaly facet, który mocno krytycznie patrzy na swoje dotychczasowe zycie, które co prawda uczynilo z niego twardego, ale niekoniecznie radosnego typa. Podobnie jak w przypadku poprzedniej plyty, nie ma tutaj słabszych, czy wrecz niepotrzebnych numerow. Wszystkie utwory to murowane hiciory. Ja jednak pozwole sobie wyroznic jeden z nich w sposób szczególny. Kawalek pt. „When the Angels Sing” należy do tych, które powoduje, ze zakochujesz się w nich „od pierwszego usłyszenia”, na plegarkach dostajesz gęsiej skorki, a wlosy na glowie staja ci deba. Dla mnie bez dwóch zdan najlepszy numer SD. Należy odnotowac, ze podczas nagrywania tej plyty miejsce za garami zajal zwolniony z posady w Danzig-u Chud Biscuits*. No i jego kunszt słychać tu jak na dloni, perkusja to jeden z mocniejszych atutów tej płyty. Pozostaje jedynie rozważyć kwestie, czy Chud sprawdzal się jako muzyk lepiej w studiu, czy...
LIVE AT THE ROXY *****
...na żywo, podczas koncertu. Możemy się o tym przekonac, dzieki „Live at the Roxy”, które będąc pierwszym oficjalnym albumem koncertowym zespolu, lsni niczym diament pośród dziesiątek bootlegow, których w ciagu dwudziestopiecioletniej kariery dorobil się zespol. Przyznam się bez bicia, ze generalnie nie przepadam za plytami „live”, bo wychodze z zalozenia, ze niedociągnięć, wpadek i oklaskow publiki, to mogę sobie posłuchać będąc na koncercie, tym bardziej, ze i tak żadna plyta nie odda nawet w 50 % atmosfery najlepszego nawet koncertu, wiec w domowym zaciszu wole się raczyc dopracowana produkcja studyjna. Istnieje jednakze klika albumow koncertowych stanowiacych wyjątki od tej reguly, a „Live at the Roxy” stoi na czele tej listy. Otrzymujemy na niej przekroj przez wszystkie plyty zespolu. I jedyne co mogę powiedziec, to to, ze wszystkie utwory, które się tu znalazly zostaja obdarzone dwukrotna dawka rock’n’rollowej energii i kopa w stosunku do swoich wersji studyjnych. (porównajcie sobie chociażby „Bad Luck” i "Ring of Fire"). Ja wiem, ze trudno w to może uwierzyc, bo wydaje się wszak, ze już oryginalnym wersjom nic nie brakuje, nie mniej jednak roznica jest taka jak pomiedzy seria z kalasznikowa i salwa z katiuszy
. Słuchając tej plyty w domu, ma się ochote drzec jape razem z Nessem, a jednoczesnie zaluje się, ze jest tak pusto dookoła i nie ma nikogo z kim można by się puścić w tany, tak jak z pewnością zrobilo by się to na prawdziwym koncercie. Z drugiej strony uwazajcie, bo to w sumie dosc niebezpieczna plyta... może się bowiem okazac, ze po jej przesłuchaniu, wasze ulubione utwory na plytach studyjnych będą brzmiec jakos tak... blado. Ta plyta jest szczegolna jeszcze z jednego powodu. Zamyka ona pewien etap w historii zespolu, a niewiele brakowalo, by zamknela owa historie definitywnie, ponieważ...
SEX LOVE AND ROCK’N’ROLL *****
...w roku 2000 umarl Denis Danell. Jedyny obok Ness’a muzyk majacy taki staz, w zespole, a jednoczesnie kompozytor wielu sztandarowych kawałków SD. Jakkolwiek ta kapela miala już w swojej historii wiele nieciekawych momentów i mimo wszystko jakos trwala, to wydawalo się, ze po takim ciosie już się nie podniesie. A jednak! W okolicach 2002 roku zaczęło się szeptac, że Social Distrotion znowu zebrali się do kupy i zabieraja się za koncertowanie, ale wciąż nie było pewne, czy nie jest to przypadkiem labedzi spiew zespolu, az w koncu wszelkie watpilowsci zostaly rozwiane. W zeszłym rozku ukazal się album „Sex, love and Rock’n’Roll”. Na najnowsza produkcje studyjna zespolu trzeba było czekac, co prawda, az osiem lat (jeżeli nie liczyc "Live at the Roxy"), ale warto było. Co prawda tuz po ukazaniu się plyty pojawily się pojedyncze glosy mówiące, ze "to już nie to", ze "Danell był niezastąpiony" itp., ale powiadam wam, ze możecie je śmiało puścić mimo uszu. Prawda jest taka, ze ten album jest rewelacyjny i jest to jednoczesnie najbardziej melodyjna i przebojowa produkcja zespolu. Każdy z 10 numerow, od gwałtownego „Reach for the sky”, poprzez rozbujany „Highway 101” i ultra-przebojowy "Don’t take me for granted", az po mój ulubiony „Angel’s Wings”, już po pierwszym przesłuchaniu zapada w pamiec i długo nie może jej opuścić i nawet sami nie wiedzac kiedy zaczynamy te numery pogwizdywac/nucic pod nosem. Jest to spowodowane tym, ze moze troszke mniej w tymgraniu bluesa i tego „cashowego” country, za to wiecej witalnego, punkowego rock’n’rolla i chyba wlasnie to wszyscy malkontenci stawiaja jako zarzut. Jednak to co dla innych jest wada, dla mnie akurat jest zaleta. Jeżeli mialbym określić nastroj tej plyty, tak jak w przypadku „Somewhere...” i „ White light”, to powiedziałbym, ze tym razem jest on pelen nadzieji. Takoz i ja w takowej pozostaje, ze nie jest to slowo ostatnie zespolu i ze mogę jeszcze liczyc na kilka plyt przez nich sprokurowanych, które kaza mi się powaznie zastanowic nad kwestia, która kapela najlepsza na swiecie jest
.
MAINLINER: WRECKAGE FROM THE PAST ?
Gwiazdek nie ma, bo ta plyta jak na razie bardzo zgrabnie omija moje lapy i nie miałem się okazji z nia dotychczas zapoznac. Wiem tylko tyle, ze sa to wydane w 1995 roku kawałki z wczesnych singli nagrywanych jeszcze dla Posh Boy i 13th Floor.
*Tu mala errata. W recenzjach plyt Danziga napisałem, ze Chud zostal wywalony z zespolu przed nagraniem „4p”, podczas, gdy w rzeczywistości wydarzylo się to już PO nagraniu tej plyty. Przepraszam za nieumyślne wprowadzenie w blad.
Zdrowka zycze