W wątku
Tego nie słuchamNapisałem ostatnio
co następujePet pisze:
Pet pisze:
Spłynęło dziś na mnie oświecenie: nie jestem w stanie słuchać New Model Army. Nudzi mnie ta kapela koszmarnie. Z całej ich dyskorgrafi mógłbym wybrać dosłownie po jednej piosence, z niektórych (bo nawet nie ze wszystkich) płyt i skompilowac to w miłą memu uchu ep-kę... tyle. Cała reszta usypia mnie skuteczniej niż wykład z równań różniczkowych cząstkowych.
Nieaktualne.
Pablak wyraził zaniepokojenie moim stanem
, dlatego uzasadniam. Tylko, ze tutaj to uzasadnienie będzie chyba bardziej na miejscu.
pablak pisze:
Przeżyłeś jakiś szok osobowościowy
Niewykluczone. Możliwe też, że powinienem polecieć z tym objawem do
tego wątkuAlbo po prostu to granie trafiło u mnie w końcu na właściwy czas/biomet/nastrój/stan_ducha/ciśnienie tętnicze.
Kiedy teraz patrzę sobie na oceny, które przyznawałem na RYM, to wygląda na to, że niezależnie od tego co to było, zaczęło parę dobrych lat temu. A konkretnie po wydaniu "Between Dog and Wolf", której przyznałem wtedy 4 gwiazdki. Było o tyle niezwykłe, że jej poprzedniczki oscylowały w okolicach 3 i to tylko po starej znajomości.
Choroba chyba postępowała, b"o już parę lat później pisałem tak:
Pet 04 października 2019 pisze:
Aha! Zapomniałem wspomnieć, że "From Here" to pierwsza płyta NMA, która podoba mi się od dechy do dechy bez żadnych zastrzeżeń. Co prawda w końcu po trzech latach zaczynam w końcu też przekonywać się do "Winter", ale "From Here" kupiło mnie od pierwszych dźwięków "Passing Through". To chyba tez najczęściej słuchana przeze mnie płyta ostatniego miesiąca.
Niedługo później zapowiedziano jubileuszową trasę, z której jeden koncert miał się pierwotnie odbyć w Warszawie, w październiku 2020 roku. No i już wtedy obiecałem sobie na niego pójść, chociaż wcześniej, pomimo licznych okazji, jakoś specjalnie na koncerty NMA się nie rwałem (pierwszy i ostatni na onczas raz widziałem ich razem z Armią na dziedzińcu UW). No ale potem świat stanął na głowie i koncert przełożono najpierw na 2021, a ostatecznie odbył się przedwczoraj. Ponieważ przez te dwa lata apetycik i oczekiwania rosły, to przed koncertem postanowiłem solidnie się przygotować i osłuchać te płyty, które wcześniej jednym uchem mi wleciały, a drugim natychmiast wypadły (albo wręcz odbiły się od tego pierwszego). No i nagle okazało się, że one zupełnie inaczej (czyt: znacznie lepiej) mi wchodzą i rezonują pod czaszką. Nawet "Today Is a Good Day", którym wcześniej pogardzałem, mocno przypadło mi do gustu.
Prawdziwym jednak odkryciem było sięgnięcie po materiał, który wcześniej świadomie omijałem, zakładając z góry, że nie znajdę tam nic dla siebie, a mianowicie po nagrania z singli i epek wydanych jeszcze przed pełnowymiarowym debiutem. Czyli w czas, kiedy NMA nie byli jeszcze związani z dużą wytwórnią i byli zespołem "indie" w pełnym tego słowa znaczeniu. Mówię tutaj o singlach "Bittersweet", "Great Expectations / Waiting" i EPce "The Price". Posłuchałem i musiałem pozamiatać koparę z gleby, która mi tamże opadła. Nagle wszystkie klocki wskoczyły na swoje miejsce, a do mnie dotarło z jakiego pułapu zaczęła ta ekipa i dlaczego przez te wszystkie lata, mimo iż już za chwile miała związać się ze sceną "rockową" cieszyła się takim szacunkiem bywalców głębszego podziemia.
Ten bas!
To brzmienie!
Te teksty!
Nie, nie... Stop!
Jeszcze raz...
TEN BAS!
To jeden z lepszych post-panków, jakie dane mi było słyszeć! W dodatku w połączeniu z wojującymi tekstami Sullivana, ustawiał NMA jako naprawdę bliskich krewnych takich ekip jak Zounds, Omega Tribe czy The Mob. A to to towarzystwo to już jak najbardziej moja parafia. Od lat. Mało tego! Nawiązania do tego można usłyszeć obecnie w takich bendach jak choćby Straw Man Army, Bad Breeding, czy Girls In Synthesis.
A wracając do NMA, to, co było taką siłą (i tak mnie złapało) na tych pierwszych, małych płytkach, zostało trochę stępione po odejściu Morrowa. Oczywiście jest tego jeszcze całkiem dużo na debiucie, ale nastawiony przez powszechne spotykane recenzje i opinie Wieśków z TR, że to takie miłe, acz nieopierzone początki, podchodziłem do tej płyty bez specjalnej atencji i przesłuchałem ją może raz, czy dwa gdzieś tam w przelocie. Nic mi po niej w głowie nie zostało. Może tylko tytułowy "Vengeance" gdzieś tam sie utrwalił później przy okazji słuchania różnych składanek. A kiedy posłuchałem tego teraz, to znowu musiałem zbierać żuchwę z podłogi. Jak ja mogłem nie dać się wkręcić temu basowi.
Przy okazji stało się dla mnie jasnych kilka rzeczy. Po pierwsze dlaczego ekipa Sullivana cieszy się takim kultem w środowiskach, z którymi zbieżność gustów mam raczej większą niż mniejszą. Zrozumiałem też dlaczego późniejsze produkcje z jednej strony mnie odrzucały, (a przynajmniej nie porywały) - bo miałem zupełnie inne wyobrażenie i oczekiwania wobec nich, co kończyło się tym, że przeważnie sięgałem po ich płyty w okolicznościach niezbyt sprzyjających uprawianej przez nich stylistyce. No i olśniło mnie dlaczego mimo to, ciągnęło mnie do tego zespołu (bo mimo wszystko śledziłem albumy wydawane na bieżąco, co jakiś czas wrzucałem na uszy jakąś składankę z hitami) - bo pomimo kolejnych zmian basistów, brzmienia etc. ten brytolski puls, anarchizujący pazur i klimat robotniczej, prowincjonalnej Anglii, które tak lubię, cały czas tam były. Nawet jeśli zostały przytłumione przez produkcje, bardziej finezyjne aranżacje i przesunięcie liryk Justina w coraz bardziej osobiste i duchowe klimaty.
No i tak sobie te eksplorowałem te płyty NMA jedna po drugiej, do niektórych wracając częściej, a do innych rzadziej, aż nie wiedzieć kiedy last.fm poinformował mnie, ze mam nowego lidera w kategorii "najczęściej słuchany wykonawca - All Time".
No przyznam, że takiego obrotu spraw, tom się nie spodziewał.