W przerwie świąteczno -noworocznej, w końcu obejrzałem film mistrza Romka Polańskiego pt. Śmierć i dziewczyna. Ekranizacja sztuki teatralnej, rozegrana na 3 niezłych aktorów, choć fabularnie widać sceniczność - mimo, że oczywiście film pozwala na więcej, może pokazać prawdziwe morze czy prawdziwy samochód, co jednak nie ma znaczenia dla całości. Mamy więc trójkąt: kobieta po prawdziwych przejściach (torturowana w czasach jakiegoś południowoamerykańskiego reżimu wojskowego), mąż- mężczyzna, którego przy niej nie było w tamtym czasie, a dla którego się poświęciła, a on dał ciała na wielu płaszczyznach, oraz rzekomy kat. Tortury prowadzone były tak, że ofiary nie widziały swoich oprawców. Kobieta więc tylko po głosie, zapachu, powiedzonek rozpoznaje swojego kata, zrządzeniem losu trafia on do domku na odludziu, gdzie zaczyna się gra, czy kobieta oszalała, czy kat idzie w zaparte. Nie będę spojlerował (do końca waży się ta kwestia). Film jak film, fajna muzyka Wojciecha Kilara, mistrz Roman jak zawsze operuje kamerą i montażem po mistrzowsku. Mnie jednak znów zastanawia dlaczego wziął ten temat. Film-sztuka to nieustanne monologo-dialogi na temat winy i kary. Odpowiedzialności i konsekwencji wzięcia jej za swoje niecne czyny. Prawa ofiary do osądzenia kata i wymierzenia mu kary. Czy za każdą zbrodnię należy się kara, czy samą karą jest już psychiczne uznanie sprawcy, że zawinił, a więc poniekąd utracił kontrolę nad sobą samym, nad poczuciem, że zrobił źle i jest mu z tym dobrze, że utracił tym status tego, że nadal on jest katem, a ofiara-ofiarą. Akt ekspiacji odwraca poniekąd te role. Kat staje się ofiarą, a ofiara katem, choć bez okrucieństwa albo z innym rodzajem okrucieństwa, niż pierwotne. Wszak teorie (także prawne) kary i winy zakładają, że sprawca winien zadośćuczynić za swój czyn a niektórzy nawet twierdzą, że musi cierpieć, musi go zaboleć, że cierpienie, ból sprawcy, choćby psychiczny, dopiero zadośćuczynia ofierze. W tym wszystkim osoba reżysera nie powinna schodzić na dalszy plan (co krytykom jednak uciekło), dlaczegóż wziął na tapetę ten temat? Otóż nasz Romek jak wiemy, uciekł z USA oskarżony o gwałt na nieletniej. Czy tym filmem próbował autorefleksji nad przyznaniem się do swojej winy, której nie widzi? Czy sobie i swoim oskarżycielom chciał pokazać, jak trudno jest dojść do prawdy o samym sobie, do przyznania się przed sobą, że jednak źle się zrobiło? Czy zaproponowane rozwiązanie finalne - jakże odmienne od sienkiewiczowskiego spotkania Juranda z Zygfrydem de Lowe - było swoistą propozycją Romana do swoich oskarżycieli? Film jest z 1994 r. i jak widać, do dziś sprawa się za nim ciągnie, tak więc propozycja raczej nie została przyjęta. A Roman zdążył jeszcze popełnić film o niewinnie oskarżonym Dreyfusie, przejść falę nawrotu oskarżeń z czasów metoo i zaszyć się w Szwajcarii chroniącej przed ekstradycją. Należy więc zakładać, że za życia naszego mistrza, tej kwestii formalnie się nie rozwiąże. Zostaną tylko filmy.
Jeszcze w starym roku poleciała "Jackie" film o żonie prezydenta Kennedy'ego. W tej roli znana i lubiana Natalka Portman. Była za tę kreację nominowana do Oscara, nie dostała go, chyba słusznie (o czym niżej), bo niestety aktorsko ten film nie przekroczył Natalki tak, by widzieć w niej Jackie Kennedy. Film w zasadzie nakręcony by opowiadać znaną powszechnie historię z perspektywy młodej małżonki zamordowanego prezydenta USA, próbować pokazać jej przeżycia związane stricte z zamachem (swoją drogą sugestywnie pokazanym, łącznie z wylewającym się mózgiem JFK), czy wspólnych chwil w Białym Domu z mężem-prezydentem, oraz radzenia sobie tej młodej kobiety z czasem nagłego, gwałtownego wdowieństwa (przygotowania do ceremonii pogrzebowej, tej przebieg). Pretekstem jest wywiad jaki udziela Jackie, dziennikarzowi, który z twarzy długo kogoś przypominał (i okazuje się, że to żołnierz-pacyfista z Szeregowca Ryana, który jak widać po wyjściu z woja, zmężniał) To na pewno pokoleniowe doświadczenia USmanów, pełne smaczków, których my nie kumamy. W latach 60 zmagaliśmy się ze swoimi demonami. Ciekawe w tym filmie jest na pewno pokazanie tej kobiety JFK, jak się okazuje, jednej z wielu, niejako będącej awersem wobec tych innych (np. Marylin Monroe w późniejszym filmie Blondie A.Dominika - gdzie jest scena jej oględnie mówiąc, romansu z JFK, świetnie zagrana przez Ane de Armas, co pokazuje jak można było wycisnąć aktorsko ten czas i tamte postacie - dlatego Natalka słusznie Oscara nie dostała, skoro jedynie co grała to kompulsywne palenie papierosów i ubieranie kiecek). Nieźle gada o życiu i śmierci John Hurt, w roli księdza katolickiego (w końcu JFK był katolem), z którym Jackie, omawia tradycyjne pytania o istnienie ale i dobroć Boga w takich wydarzeniach jak śmierć męża i ojca malutkich dzieci. To jedna z ostatnich ról Johna, odszedł rok później - jakoś czuć, że nasz niezapomnianym pasażer z Nostromo grał i nie grał jednocześnie. Mówi bardzo kerygmatycznie. Zapewne nie przekonuje Jackie i Natalki, ale mnie i owszem. Piękne pożegnanie. Dzięki John za wszystkie role (no może oprócz w Indiana Jones IV).
_________________ " (...)Czy pan myśli,że nasze żydowskie pisma są tylko dla jakiegoś widzimisię pisane spółgłoskami?Każdy wyszukuje sobie skryte samogłoski, które zawierają dla niego jedynego określoną myśl, żywe słowo nie powinno zamieniać się w martwy dogmat."
|