Dziś o „Ultima Thule”. Najpierw kilka słów o albumie, a potem o suicie.
Uważam, że ULTIMA THULE, to kapitalna płyta. Niestety, niedopracowana. Nie mam zielonego pojęcia, rzecz jasna, o tym, ile pracy w jej powstanie włożyli muzycy i bynajmniej nie próbuję tego ocenić. Niemniej, ogólne moje wrażenie najlepiej się streszcza właśnie w tym jednym słowie. Potencjał albumu jest moim zdaniem wielki. Problem w tym, że nie do końca wykorzystany. W tej chwili, w moim rankingu płyt Armii, czwarte miejsce zajmują wspólnie cztery płyty: CZAS I BYT, DROGA, POCAŁUNEK MONGOLSKIEGO KSIĘCIA i ULTIMA THULE właśnie. Każda z nich jest jakoś tam lepsza od przynajmniej jednej z pozostałych, ale żadna od więcej niż dwu... Gdyby jednak kilka, czy może kilkanaście elementów ostatniej płyty miało inny kształt, pierwsze trzy z wymienionych albumów, musiałyby spaść na piąte miejsce i mielibyśmy oto czwartą wielką płytę Armii.
Nie będę tu jednak się skupiał na opisywaniu tych elementów. Bo oto jeszcze lepiej byłoby, gdyby były to dwie oddzielne płyty: na jednej wszystkie utwory z wersji digipakowej z wyjątkiem suity, która - wydłużona do co najmniej 45 minut - znalazłaby się na drugim krążku... i w tym momencie pozycje LEGENDY, TRIODANTE, a nawet DUCHA byłyby bardzo zagrożone...
Suita bowiem, w ostatnich tygodniach pnie się coraz wyżej w moim zestawieniu najwybitniejszych dokonań zespołu (zresztą w innych zestawieniach także) i teraz jest już w absolutnej czołówce... problem jednak w tym, że jest właśnie trochę niedopracowana...
Pierwsza rzecz to tekst. Dla mnie jednak DUCH to najpiękniejszy moment w znanej mi historii Toma, jako tekściarza. Były potem przepiękne chwile na DRODZE (choćby porażający „Parowóz nr 8”, ale i wiele innych) i TAŃCU SZKIELETÓW (trochę mniej, ale jednak), ale generalnie zaczęło się to wszystko ode mnie oddalać. Na ULTIMA THULE nie ma już tego olśniewającego zewnętrznego piękna słów, które tak bardzo mi wcześniej pomagało dokopać się do piękna wewnętrznego, którego ogromne pokłady przecież tutaj wyczuwam... tylko stymulacji brak... A słowa do „Ultima Thule”? Jedyne, co im mam do zarzucenia, to fakt, że nie porażają tak, jak warstwa muzyczna suity... gdyby w ich miejsce pojawił się tekst „Przemian”, padłbym niemal na kolana... to by było POTĘŻNE!!!...
Drugie zastrzeżenie jest pierwszym, które się w mym pokrętnym umyśle pojawiło, gdy słuchałem suity. Otóż, poszczególne jej części nie przeobrażają się w kolejne tak płynnie, jakby mi się to marzyło. Dopiero po bardzo dokładnym wsłuchaniu się w dźwięki, dotarło do mnie, że tam pod spodem są tony do głębi poruszających kosmicznych szmerów, niedosyt jednak pozostał... myślę, że w tym właśnie elemencie suita bardzo wyraźnie przegrywa z „Echoes”...
I ostatnie zastrzeżenie, zanim przejdę do sedna tej wypowiedzi, czyli pochwały suity: coś jest nie tak z tym obramieniem utworu... te śpiewane części są przecież naprawdę wspaniałe. Kapitalnie narastający, niepokojący przypływ, wgniatający w ziemię czad między zwrotkami... w dodatku piękna płynność przejścia w- i z sąsiednich części... a jednak coś jest nie tak... odstają i już!... może to kwestia tego, że w miąższu tego utworu, czyli w pozostałych częściach, właściwie brak śladu po tym wierzchu?... jakiś leitmotiv, czy co?... nie wiem... nie znam się w sumie...
O.K. Tak niby zrzędzę, ale ja naprawdę suitę uwielbiam. O tych wszystkich dziwnych dźwiękach w tle już pisałem, podkreślę jednak, że jestem nimi zachwycony. A żeby już nie przedłużać tego siermiężnego wpisu, przejdę do sedna, czyli części środkowych.
Dla mnie to wspinanie się na szczyt. Nie chodzi mi o wyobrażenia wywoływane przez muzykę, ale rosnące uniesienie nią powodowane. Przez części Kmiety i Ślepego oraz Klimczaka poziom rośnie łagodnie, powoli, choć i tak jesteśmy już przecież bardzo wysoko. I oto część Banana. Na początku niby też spokój, ale ni stąd, ni zowąd orientujemy się, że nachylenie jest już zupełnie inne. Zaczyna się robić stromo. Szczyt jednak przed nami... I nagle wybucha i wymusza szacunek. To jedno z najpiękniejszych dokonań Armii. Wybija się zdecydowanie ponad wszystko wokół, ale ma kształt jakby misy, której brzegi górują jeszcze nad środkiem. Pierwszy z brzegów, ukształtowały te niezwykłe uderzenia gitary. Środkiem są te grzmoty i wrzenia. I nagle znów góra wystrzela wzwyż tym przejściem z jęku w łomot perkusji i przez kilka minut stoimy daleko ponad chmurami... potem znów gitara...
„Echoes” jednak niżej... przynajmniej dziś...
Ostatnio zmieniony pt, 30 grudnia 2005 15:50:12 przez kk, łącznie zmieniany 2 razy
|