to lećmy dalej -
W swojej książce Zappa przyznał się, że lubi w muzyce dźwięk przypominający klakson. I rzeczywiście, taki dźwięk pojawia się na przykład w Peaches In Regalia. Ale wydaje się, że Zappa w ogóle miał niesamowite ucho do różnych fajnych dźwięków i brzmień. Myślałem sobie dziś o tym słuchając
Overnite Sensation, płyty z 1973 roku, wydanej między The Grand Wazoo a Apostrophe (żadnego porządku w tym wątku, żadnej chronologii). To zgrabniutki album: 34 minuty - siedem pełnych humoru, lekkości i muzykalności numerów.
Płyta jest, jak na Zappę, dosyć jednorodna i, co tu dużo mówić, świetnie zagrana. Bardzo mi się podoba gra sekcji, można się zasłuchać jak jadą z finezją, czasem są wręcz real funky. Niektóre numery mają prostą piosenkową strukturę, Frank fajnie ustawionym głosem śpiewa w nich o tym i owym, i dużo dzieje się w temacie niuansów i właśnie brzmień. Jak świetnie brzmią te dęciaki w
Camarillo Brillo! Ile wyrazu jest w spowolnionym po prostu wokalu z
Dirty Love, ile ekspresji mają babeczki śpiewające tu i ówdzie! Nawet te syntezatorki w
I’m the Slime są zabawne i wspaniałe. Są też numery bliższe językowi muzycznemu, jakiego Frank używał na dwóch poprzednich płytach - nieco dłuższe i bardziej urozmaicone, wręcz nasycone muzycznymi wątkami, których nie wstydziłyby się niekiedy nawet gorące szczurki. Mam na myśli szczególnie
Fifty – Fifty ze świetnymi solówkami na skrzypcach i gitarze (po kolei Jean – Luc Ponty i Frank Vincent Zappa – nie wiadomo który bardziej!) oraz
Zomby Woof z mnóstwem fajnych kompozytorskich schódków (a wokalista śpiewa bardzo zombistycznie solo Zappy zaś jest tu chyba jeszcze lepsze!). No,
Montana też nie jest od macochy (wynalazku), chociaż tu bardziej zwraca uwagę histria kowboja, który rusza do Montany by założyć plantację nici dentystycznej (
Yippy-Aye-O-Ty-Ay!). Warto też wspomnieć o żeńskim wkładzie w ten utwór, że karkołomne chórki śpiewa Tina Turner z koleżankami a na różnych cymbałkach zasuwa nieoceniona Ruth Underwood.
Większość utworów na płycie to, zdaje się, zabawne nieprzyzwoite historyjki (Najbardziej nieprzyzwoita wydaje się
Dinah-Moe Humm, ale ogólnie płyta, mimo pewnej dosadności tekstowej, nie ma nic z pornografii. Wydaje mi się, że jest dalece bardziej przyzwoita niż większość produkcji współczesnych gwiazdek pop.) Wyjątkiem tematycznym jest
I’m The Slime, który pozwolę sobie zacytować w tłumaczeniu (chyba takim jak w Poetach Rocka):
Jestem sprośny i zboczony
jestem głupi, nawiedzony
Jestem tutaj już od lat
lecz zmieniłem się ciut- ciat
Jestem wysłannikiem rządu
każdy we mnie się przegląda
Wielki przemysł mnie powołał
bym kierował tobą też
Mogą szkodzić obrzydzając
lecz nie możesz mnie nie widzieć
Kiedy mówię piękne zdania
wchłaniam twoje myśli wchłaniam
Masz mnie za szczyt powodzenia
teraz zgadnij: kim ja jestem ?
Jestem śluzem i wyciekam
z twojego TV odbiornika
Będziesz słuchał gdy rozkażę
jadł odpadki które podam
aż do chwili, w której nie będziesz już nam potrzebny
Nie wołaj o pomoc – nikt nie zwróci uwagi
Twój umysł znajduje się pod pełną kontrolą
został wepchnięty w to zgniłe pudło
będziesz robił to co rozkażę
aż odsprzedamy prawo do ciebie
W porządku, ludzie …
nie dotykajcie tego pokrętła
Jestem śluzem z twojego video
wyciekam na podłogę w twoim pokoju
Jestem śluzem z twojego video
Nie można zatrzymać śluzu, ludzie, patrzcie jak cieknie
Hmmm…
Wyciekający śluz można obejrzeć na okładce płyty, którą
tu można zobaczyć w całości. Salwador w dali? Niektóre elementy wydają się być świadomym nawiązaniem! (Ale to co dzieje się na ramie - okrutne)
Podsumowując: bardzo dobra funk-pop-rockowa płyta z lekkimi naleciałościami blues & country & powaga, dla mnie
**** i pół. Jeśli ktoś lęka się awangardowych odkrętów Franka Zappy a chciałby sprawdzić czy rzeczywiście był niezły, to proponuję właśnie tę płytę

.
Edit:
…a ja do końca nie wiem po co były Zappie niektóre pastisze. Wolałbym na przykład, żeby płyta Burnt Weeny Sandwich zaczynała się od Igor’s Boogie Phase One, a kończyła wraz z koncertową wstawką The Little House I Used To Live In. Może Frank potrzebował takiego kontrapunktu, żeby wciąż czuć się Zappą? A może tylko w tym przypadku chciał żeby mu muzyczna zawartość korespondowała z tytułem? – coś między dwiema kromkami?
Dość mocna okładka, co nie? A wiecie, że miała być okładką płyty Eryka Dolfiego? Jej autorem jest niejaki Cal Schenkel. Warto zwrócić uwagę, bo począwszy od We're Only in It for the Money to on projektował okładki większości płyt Zappy. Tak, to właśnie on wymyślał te wszystkie dziwactwa. Zrobił również, zakupiwszy wcześniej w sklepie stosowną głowę, Trout Mask Replica. Taki to
człowiek.
Album
Burnt Weeny Sandwich, podobnie jak Weasel…, ukazał się w 1970, już po rozwiązaniu tych pierwszych Matek. Kiedy porównamy muzykę na nim zawartą z produkcjami późniejszymi, o których była tu powyżej mowa, to wyjdzie nam sporo ciekawych różnic. Mam takie wrażenie, że tu Zappa nie panuje jeszcze nad wszystkim, nie podporządkowuje jeszcze wszystkiego swym kpiarskim zamysłom. W muzyce zostaje sporo przestrzeni tak o, bo się może zagapił, albo był trochę zmęczony. Brzmienie też jest takie, nieco surowe, naturalne, jakby bardziej akustyczne. Powiedziałbym, że ta płyta może nie skrzy się tak pomysłami Zappy, ale za to jest bardziej ludzka, że czuje się w niej tych różnych panów co grają. I ducha eksperymentu. Tym bardziej, że, nie licząc 3 minut z początku i 3 minut z końca, mamy do czynienia z utworami instrumentalnymi.
Rzecz rozwija się bardzo Zappowsko: najpierw numer z lat 50tych WPLJ, potem 36sekundowa awangardowo brzmiąca pierwsza faza Igor’s Boogie, następnie minuta z hakiem Overture To Holiday In Berlin (trochę wysublimowania, trochę pijano-kocich dźwięków, i trochę prawdziwego cyrkowego odlotu w tle), i dopiero zaczyna się jakieś grubsze granie. Właśnie następne utwory – Theme From Burnt Weeny Sandwich, Igor’s Boogie Phase Two, Holiday In Berlin Full Blown, Aybe Sea i The Little House I Used To Live In – to zasadnicza część płyty. Mnóstwo fajnego grania, jakiś fejużyn z wpływami muzyki poważnej – klasycznej i współczesnej. Ciekawe i dość twarde rytmy (żadne tam bujanie), oszczędny lecz szlachetny bas, ciekawe i często nietypowe brzmienia, dużo partii solowych: gitara Franka, skrzypce Sugarcane’a Harrisa, piano, organy… a i pod solówkami nieraz ścielą się intrygujące akordy.
Nie wiem który jest mój ulubiony fragment, ale kiedy w wieloczęściowym Housie po świąteczno-podniosło-transowym fragmencie na początku mamy pierwsze zwolnienie i wyciszenie, słyszymy… jakby klaksony. Rozczula mnie ich nienachalny dźwięk.
Teraz dałbym więcej, ale przyjmijmy, że dla mnie to płyta na
+****. Bardzo fajna!