Off Festival 2012, Dolina Trzech Stawów, Katowice. 4.08.2012. Dzień drugi, sobota.
Pobudka wczesna, słońce daje się we znaki i już po siódmej zaczyna się wyżywać na namiotach. No nic, trzeba wstać, kibelek, umycie twarzy i zębów, bo na prysznic szkoda czasu. Kolejka jak co roku miała chyba kilometr... Kurde, może pora coś w końcu z tym zrobić?
"Odświeżony" idę do Raula (tak, tak, o Reala chodzi). Trzeba kupić jakieś śniadaniowe przekąski. Oczywiście, że kabanosy. No i musztarda. Angielska od Roleskiego. Długo szukałem i udało się! Jaki ona ma smak! Ostra, mocno ciągnie chrzanem, ale jest po prostu wyborna! Szukamy miejsca na spoczynek. Lotkisko w tym roku zablokowanie, nie można tam siąść. Szkoda. Idziemy zatem nad stawy. Fajna miejscówka, autostrada za betonowymi wytłumieniami, sporo tubylców, dzieci biegają, lekkoatleci ćwiczą, sporo ludzi się opala. Odpalam ciemnego Złotego bażanta. Świetny, szkoda tylko, że jest taki ciepły... Potem szybka wizyta w Maku, żeby kawkę wypić i zawijamy na pole. Przepakowanie ekwipunku i biegniemy na Kristen. Występują na leśnej. Bardzo ich cenię, ale oni zdecydowanie bardziej do klubu pasują. Widziałem ich w tym roku w Re w Krakowie i tam był wygrzew. Tutaj natomiast przypomnienie. "Jesteśmy Kristen, zostały nam trzy minuty, więc zagramy coś jeszcze."
Po Kristen Kobiety. Widziałem ich kilka lat temu w Mysłowicach na drugiej odsłonie tego festiwalu. Cenię Grzegorza Nawrockiego, więc dobrze mi się tego słuchało. Chyba tylko nie zdążyłem na "Marcello". Szkoda, to taki świetny kawałek! Kolejnym ruchem był wspólny koncert Tides From Nebula i Blindead. Jednorazowa kolaboracja specjalnie na okazję festiwalu. Metal żeniony z postrockiem przynudził. Troszkę pośmialiśmy się z Witkiem z tych sześciu gitarzystów na scenie, którzy wczuwają się w swoje partie. Nie dla mnie, choć wielu znajomych mówiło, że dla fanów gatunku to dobra rzecz była. Ja dziękuję, ja postoję, posiedzę i ponarzekam, choć sam grać nie potrafię. Mogę?
Idę na Aptekę. Piąty raz? Kurde, ja ich lubię. Grają w poszerzonym składzie. Saksofon, klawisz, skrecze. Ciekawie, ale na początku nie czuję tego występu. Niespójne to, zespół trochę drewniany. Potem z każdym kolejnym utworem moje zainteresowanie wzrastało. Kulminacja była chyba na mendowych "Diabłach". Na koniec koncertu pod sceną jakiś słuchacz woła do Kodyma: "Jędrek, nie leć w chuja!", a my biegniemy na Pissed Jeans. Słuchałem ich materiał przed festiwalem. Podobało mi się bardzo. Jakieś skojarzenia z The Jesus Lizard wzbudzały ciepłe uczucia. Do namiotu nie udaje mi się wejść, oglądam z zewnątrz. Świetne punkowe granie, które na żywo chyba lepsze niż z płyty. Energia, bezpośredniość, szybkość. Chciałbym zobaczyć ich jeszcze kiedyś. Po Pissed Jeans na głównej Baroness. Nie jestem ich fanem. Czerwony i niebieski album jest ok, ale to nic wielkiego, natomiast ostatnie dwupłytowe i jednocześnie dwukolorowe wydawnictwo bardzo mnie znudziło. Podobnie było z samym występem. Fajnie zobaczyć, żeby upewnić się w swoich przemyśleniach.
Po tym przeciętnym koncercie czeka mnie spore rozdarcie. The Wedding Present gra w całości album "Seamonsters". Poznałem go ostatnio i bardzo mnie zauroczył. W tym samym jednak czasie Trzaska gra muzykę do filmu "Róża". Co zrobić? Decyduję się, że pierwsze sześć kawałków zostaję na The Wedding Present, a potem biegnę na eksperymentalną posłuchać Mikołaja. Tak zrobiłem, ale gdy podbiegłem pod namiot okazało się, że nie ma żadnych szans na wejście. Trudno, wracam na Brytoli. I dobrze, chyba lepiej postawić na jednego konia, niż robić dwa niepełne koncerty. Wierzę, że na Trzaskę pójdę w najbliższej przyszłości, a The Wedding Present raczej już nigdy nie zobaczę. A zagrali fajnie!
O 22 na scenie głównej (mBank oczywiście) zainstalował się Thurston Moore. Azbest wspominał o tym, że chłop ma nowy zespół. I wklejonego w wątku Sonic Youth "Wiliama Borołsa" zagrał. Całe szczęście zapowiedział, bo tak nie miałbym pojęcia, że to ten kawałek. Thurstona Moore'a oglądam z bliska. Wyszedł rozbawiony, ale z miejsca dowalił. Nie bardzo wiem co grał (znam tylko "Psychic Hearts" i "Trees Outside The Academy"), ale styl ma tak wyrobiony, że po 3 sekundach wiadomo kto trzyma gitarę. No i przez cały koncert czułem, jakby to był koncert Sonic Youth. Szkoda, że Kim grała dzień później... Chociaż Moore w kontrakcie miał zastrzeżone, że nie będzie występować tego samego dnia co Kim. Cóż, życie... Ale mimo wszystko szkoda. Pod sam koniec koncertu wiedziałem, że muszę pobiec na ostatni utwór The House Of Love. Wiadome było, ze muszą zagrać "Shine On". Zagrali! Ależ super!
The Antlers słuchamy z ogródka i powoli szykujemy się na koncert Iggy & The Stooges. Nikt z moich znajomych ani ja sam nie mamy pojęcia co nas czeka. A to co się zdarzyło podczas tego koncertu jest wprost niewyobrażalne. Ni stąd ni zowąd muzycy zjawili się na scenie i odpalili "Raw Power". Bez litości, na pełnym nojzie. Płynnie przeszło to w "Search & Destroy". Matko! Co się tam działo, ja oszalałem i pobiegłem do przodu. Iggy nie ma litości, na wejściu podobno napluł na siebie. Potem już pluł na innych. Kuśtykał swoją kuternóżką, pomarszczony, ale pełen sił. Był wszędzie, ale jeszcze było mu mało, więc zaprosił publikę na scenę. Dlaczego mnie tam nie było, ja się pytam? Dlaczego? Kawałki leciały jeden po drugim, ale w momencie gdy poszło "I Wanna Be Your Dog" to zwariowałem, oszalałem i odpadłem. Ciary, amok, szaleństwo! Wspomnieć trzeba też o zespole. Ashton na bębnach zamiatał, ale to co wyprawiałna basie Mike Watt, to już był jakiś kosmos! Wymiatał jak punkowy Jack Bruce! Do tego klasycznie saksofon Mackaya i wiosełko Williamsona. Z boku, bardziej statycznie, ale równie doskonale. Wspomnieć trzeba jeszcze raz o Mike'u. Scena "gwałcenia" wzmacniacza była wstrząsająca! Co jeszcze zagrali? Ano był nie-stoogesowy "Pasażer" chociażby. Wymłucił wszystkich. Iggy pokazał, że dzieciaki mogą iść do domu. Patrzyłem, słuchałem i nie wierzyłem, że coś takiego ma miejsce. Przepraszam, ale na spokojnie się nie da. Iggy & The Stooges dojebali. Jeden z koncertów życia.
Po tym koncercie idziemy na piwo. Za płotem rapuje zamaskowany Doom. Wcale mnie to nie obchodzi.
Wracamy na pole namiotowe zmiażdżeni. Idziemy jeszcze na kolejne piwo. Na pufie kawałek obok niesmaczna niespodzianka. Nasza ekipa powoli wykrusza się, ale pojawia się światełko w tunelu, bo nie ma kolejki pod prysznic! Yeah! Będę czysty! Jest tylko zimna woda, ale mi to nie przeszkadza. Po prysznicu jeszcze jedno piwko i marszruta w kierunku namiotu. Spotykam z Basikiem "Helmuta", "turystę" z Niemiec, który nie może trafić do swojego namiotu. Cóż, alkohol najprawdopodobniej zrobił swoje. Pogadaliśmy chwilę, włączył The Smiths ze swojego ajpoda, zaśpiewał z Morriseyem, on został a my poszliśmy spać. Rano jeszcze spał pod płotem i widziałem, że umościł sobie w trawie całkiem fajne legowisko! Pozdrawiam Cię Helmucie!
|