To teraz ja.
Zacznę może od ważnej uwagi natury osobistej; był to pierwszy OFF, na który pojechałem z tak dużą ekipą znajomych. O ile rok i dwa lata temu obczajałem wszystko z jedynym kolegą (indiemetalem), o tyle tym razem pojechaliśmy w szóstkę. O ile więc rok temu bardziej skupieni byliśmy na muzyce, o tyle teraz słabość słabszych koncertów nie doskwierała tak bardzo, bo zawsze było dużo tematów do omówienia, tudzież innych idei na spędzenie nadmiaru czasu. Było to bardzo dobre, gdyż lajnup nie odpowiadał mi tak jak kiedyś, więc po prostu pojechałem sobie z kumplami na luzie, bez żadnych wielkich (poza jednym...) oczekiwań. I dobrze, bo łatwiej było pozytywnie się zaskoczyć
Pierwszy dzień. Nie mamy co robić, więc idziemy od początku. Mieszkaliśmy w dość specyficznej dzielnicy Katowic, ale miało to swoje zalety - miejscowi żule byli dość mili i prosząc o fajkę/ogien/trzydzieści groszy, zawsze umilali nam czas opowieściami natury ogólnożyciowej. Po różnych akcjach dostajemy się do autobusu i docieramy. Grali Teenagers. Chyba najbardziej nieopierzony zespół jaki widziałem na festiwalu. Coś tam się sypali, gitarowe granie, nie ma o czym mówić, może się wyrobią
1926 - sprawdziliśmy bo kolega jest fanem stonera. Naparzali na gitarach. Kilka lat temu byłbym zachwycony, teraz mnie to nie porywa. Tak samo Magnificent Muttley. Wszystko fajnie, ładnie naparzają, ale bez podjary. Ale nie jest źle, nie spodziewam się na razie rozpierdolu i go nie ma, a jest mimo wszystko miło, więc nie narzekam.
Uncle Acid &The Deadbeats czyli jak to koledzy mówią "wujek kwasek"
Oni są z Wielkiej Brytanii? Dziwne. Pilot ma sporo racji, chociaż Sabbatci nie mieli wokalów w dwugłosie. Odczucia dość letnie, ale bez żenady.
Zaskoczyło mnie Woods. Znowu koledzy mnie wyciągnęli. Barwna ekipa, jeden gitarzysta (i wokalista) wygląda jak skrzyżowanie hipstera z bardem Solidarności, drugi jak Perkoz z T.Love, perukusista jak mój kumpel Paweł. Basista nikogo mi nie przypomina, ale gra też na harmonijce. Ten drugi gitarzysta ma dwanaście strun, ten pierwszy używa głównie akustyka. Grają ładne, folkowe piosenki, by od czasu do czasu przerwać, wymienić akustyka na elektryka i walnąć znienacka dłuższy dżem. Coś jakby Mascis grał sobie z The Byrds. Beznadziejne porównanie, ale nie mam pomysłu na lepsze. Ogólnie to trochę nierówno, ale spodziewałem się, że będzie dużo mniej ciekawie, a momentami nawet mnie wciągnęli.
W międzyczasie ciekawa akcja: dzwoni ziomek z Pabianic i mówi, że jak podejdziemy na stoisko Wytwórni Krajowej/Thin Man Recrods i powiemy hasło "cielak" to dostaniemy płytę za darmo. Dostaliśmy
ostatnią Muzykę Końca Lata. Dokupiłem sobie też (bardzo fajnego) winylowego singla tego zespołu. Pogadałem też z szefami Krajowej: Jackiem Szabrańskim i Michałem Szturomskim - ten pierwszy gra w The Car is on Fire, ten drugi w Afro Kolektywie, obaj ciągną Nerwowe Wakacje. Bardzo czujni instrumentaliści, więc fajnie, że można z nimi na luzie pogadać, chyba byli zdziwieni, że zadajemy tyle szczegółowych pytań. Lubię takie akcje na tym festiwalu
Cloud Nothings. Dobre czadowe granie, z którego mało potem zostaje w głowie. Dobry nojz na koniec, w połowie najlepszej piosenki. Raczej propsuję. Girls Against Boys - nie wiem co mogę dodać do wypowiedzi Pilota. Porządne, dziwięćdziesionowe granie, którego już nie słucham na codzień, ale które czasem jest niezbędne i zawsze niezawodne. Trafili w oczekiwania.
Wodecki? Ciekawa sprawa. Grali jego pierwszą płytę - zainspirowaną mccartneyowymi Beatlesami czy Burt Bacharachem. Czyli wysmakowane, pięknie zaaranżowane kompozycje, które nie mają nic wspólnego z jego znanymi hitami. Lubię ładne i niebanalne melodie, więc mimo początkowych oporów, płytę tę również bardzo lubię. Mitch & Mitch (
to są moje dzieci! - Zbyszek przedstawia skład) zrobili świetną aranżerską robotę - niewiele zmienili, ale uwypuklili przebojowe momenty, momentami nawet funkowo bujali, przystowali całośc na potrzeby festiwalu tak żeby bardziej porywała tłum. Pozamuzyczny best moment: Macio Moretti pokazujący faka typowi, który po KAŻDEJ piosence krzyczał "zagrajcie pszczółkę maję" i myślał, że to wciąż jest zabawne. A solówki mistrza na skrzypcach poważnie zalatywały jakąś psychodelią
Pop Group. Świetne wejście, świetne "Thief of Fire" i (chyba) "We Are Time". Saksofonu nie ma, gitary ostrzejsze. Spoko, ale po Zbyszku nie robi to na mnie wrażenia.
Smashing Pumpkins. Czułem się jak typ, który na koncertach Armii krzyczy "Siekiera". Ich nowe piosenki totalnie po mnie spływały, zero, za to gdy grali klasyki ze Siamese Dream i Mellon Collie - pełen szał. Do tego jakiś dziwny typ na gitarze i jego solówki, słabe nagłośnienie. Corgan jak śpiewa, to dziwnie rusza głową. Kolega złapał kostkę. Było rokowo.
Na razie głównie narzekam. A przecież to był super dzień! Dużo dobrej energii. Wychodząc z festiwalu napotykamy kolejnego menela. Ten jest o tyle finezyjny, że wykonuje krakowski hejnał w formie wokalizy. Zadowoleni idziemy na autobus...