APOLOGIA KILKU SEKUND (post napisany z inspiracji Antiwitka, na bazie pewnego facebookowego czatu)
Jedną z moich ulubionych osób, które piszą, mówią i generalnie dzielą się swoimi uwagami o muzyce, jest człowiek o nazwisku Chris Ott. W dawnych czasach pisał on na, zasłużonym dla muzyki alternatywnej, portalu Pitchfork.com, miał zresztą znakomite, lekkie pióro; później, po zmianie linii programowej na znacznie mniej ciekawą, odszedł on stamtąd, a jedną z jego zastępczych aktywności były vlogi, wypuszczone w internecie pod szyldem Shallow Rewards. Były one bardzo ciekawe. Biorąc za punkt startowy jakiś temat, taki jak to, że nowy singiel Bruno Marsa brzmi jak The Police, albo rocznicę śmierci Kurta Cobaina, luźno, z masą dygresji, dryfował on w swoich gadkach po różnych tematach dotyczących muzyki i popkultury (szczególnie z lat 80 i 90), trzymając się lekko głównego wątku, rzucając masę ciekawych spostrzeżeń, trzeźwo analizując sprawy. Niestety, pan Chris (niech mu się w życiu układa) nie był chyba zbyt stabliny emocjonalnie (o czym świadczą jego posty na Twitterze, gdzie nazywał dawnych kolegów z Pitchforka korporacyjnymi dziwkami), w związku z czym jego filmiki pojawiały się i znikaly, a niektórych już w ogóle nigdzie nie ma...Do rzeczy jednak. Jedno z jego nagrań było zapisem przemyśleń na temat rocka gotyckiego.
Gdzieś w okolicy 15:00 Chris Ott opowiada o "Pornography" The Cure. Jeśli jesteście w pracy i nie możecie zerknąć, albo wam się nie chce (chociaż bardzo zachęcam do obejrzenia całości) streszczę to - autor filmiku mówi, że jest to
brutalny album, wypełniony kakofonicznym poczuciem beznadziejności, po czym pojawia się moment z piosenki "The Figurehead" - moment, w którym padają słowa
I can never say no to anyone but you.
Przyznam, że dość często, kiedy słuchałem tego albumu, fragment ten często mi umykał. Po tym filmiku zwróciłem na niego większą uwagę i zacząłem bardziej go rozkminiać. Doszedłem teraz wręcz do punktu, w którym te kilka sekund, mały wyimek z wielkiej płyty, jest dla mnie wręcz jej punktem kulminacyjnym, środkiem ciężkości i jakaś absolutnym ucieleśnieniem całego klimatu albumu. Spróbuję to uzasadnić. Przyjrzymy się temu fragmentowi.
Zacytowane słowa padają w okolicach 4:10 "Figurehead". Od początku jest to konkretna piosenka. To wolny, zapętlony walec, z sekcją rytmiczną grającą z subtelnością prasy do metalu i Smithem wygrywającym na gitarze wręcz rozpaczliwie smutne melodie i obsesyjnie powtarzającym
I will never be clean again. Nie jest przypadkiem, że kiedy w latach 90 The Cure wydało dwie koncertówki, jedną z hiciorami, a drugą z zestawem dla wczutych fanów - to własnie "The Figurhead" otwierało tę drugą, zatytułowną "Paris". A teraz przyjrzyjmy się temu momentowi. W okolicach 3:20 -3:25 Smith śpiewa
and someone will listen/at least for a short while, po czym rozpoczynamy podróż. Na tle, cały czas rąbiącej "po niemiecku" (a może prusku) i brutalnie zapętlonej sekcji, gitara Smitha swobodnie sobie dryfuje, wycina te niewesołe melodie, idzie raz w górę, raz w dół - a całość brzmi dosłownie jakby walił się świat. Dopiero 1,5 minuty później, w 4:53 wokalista zaczyna słowami
too many secrets, too many lies kolejną zwrotkę. Tylko, że cały ten instrumental nie jest całkowicie instrumentalem, bo mniej więcej w jego połowie mamy moment, któremu dedykowany jest ten post. Na dodatek jest on cokolwiek od czapy. Rzucenie tego tekstu w połowie instrumentala, brzmi jakby grali to na koncercie i Smith myślał już, że czas na kolejną zwrotkę, po czym po zaśpiewaniu
I can never say no to anyone but you, jednak zreflektował się, że to jeszcze nie teraz i cisnął dalej swoje melodyjki. Zresztą i sam w sobie, wyłączony z kontekstu, ten moment jest dziwny. Bo brzmi on własciwie
I can never say no...I can never say to anyone but you, tak jakby Robert zająknął się, coś nie do końca było sklejone dobrze, a na dodatek pierwsze "no" rozpływa się w złowrogim, przewalonym na maksa, osiemdziesionowym pogłosie. No i sam ten tekst. Smith, nie oszczędzając przykrych obrazów, przez całe "The Figurehead" śpiewa do drugiej osoby, żeby zostawiła go, opuściła, żeby pozwolić mu całkowicie się zagubić i zatracić. I ten tekst
I can never say no..., jest w tym wszystkim dość niejasny, tajemniczy, niewiele ujawniający...ale jednak pokazujący, że coś w relacji dwóch osób w tekście jest mocno niehalo.
Przypomnijmy sobie co, ponad 12 (!!!) lat temu,
pisał o płycie "Pornography" Marecki:
Cytat:
Aż wreszcie pojawiła Pornografia, ostateczne egzorcyzmy nad duszą Roberta S. Słuchanie płyty nie jest czasami łatwe, szczególnie po poczytaniu o czasie i sposobie jej powstania. To szczyt ale jednocześnie schyłek wczesnego The Cure. Szczyt, bo jest tu w skrajnej formie wyrażona pasja, na tej płycie wręcz wściekłość Roberta. Z drugiej strony powstała ona w szalenie trudnym okresie dla zespołu i zakończyła się praktycznie jego rozwiązaniem.
Wstępem dla nagrywania nowej płyty były niewątpliwie tematyka poprzedniej oraz trasa koncertowa. Jak juz wcześniej pisałem tematyka wiary a w zasadzie jej utraty była dla Roberta ważnym ale wcale nie miłym tematem. Codzienne jej wyciąganie poprzez ogrywanie na scenie przedstawienia jakim stały się koncerty promujące Faith nie było zatem łatwe. To potęgowało nastrój przerażenia pana S. i stało się też kolejnym przyczynkiem do intensywności kolejnej płyty.
Robert zaczytwywał się tez w tym czasie w literaturze o schizofrenii i chorobach umysłowych. Jedną z nich była Charlotte Sometimes, która stała się też przyczynkiem do powstania utworu, który wyszedł na singlu pomiędzy oboma płytami. Na stronie B jest nagranie Splintered In Her Head - bardzo pokręcone, bardzo bliskie już stylowi pornograficznemu.
Kolejnym ważnym elementem, którego pominąć się nie da w genezie płyty są narkotyki. Już wcześniej pojawiły się one w zespole wzmacniając alkohol - obecny od zawsze kompan Roberta. Kolejny rok życia na ciągłym cugu raczej nie relaksował a pogłębiał wszelkie lęki itp.
Samo nagrywanie płyty nie było łatwe. Narastający konflikt wewnątrz zespołu, chaos Roberta, gubiącego wstępne nagrania demo, coraz słabsza z nim komunikacja plus nowy producent mogłyby sugerować o wiele gorszy efekt. W rezultacie jest niesamowicie, intensywność i emocje doprowadzone zostały na skraj.
To wszystko słychać na całej tej płycie. Muzyka jaka jest, każdy słyszy. W czasie kiedy Siouxsie and the Banshees zaczęli eksperymentować z psychodelicznym popem, a pomiędzy dwoma kolorowymi, kalejdoskopowymi płytami, wydali wymiatające "Juju", z tnącymi, znakomicie skrojonymi pod koncerty, riffami; kiedy chłopaki z New Order po przeżyciu swojej traumy w maju 1980, teraz szykowali się do dołożenia swoich trzech pensów do rozwoju muzyki tanecznej, The Cure pograżali się w chaosie. No i teksty. Nawet jeśli do znacznej części liryków Smitha z tego czasu da się ułożyć jakąś sensowną, konkretną interpretację, to jest jednak to jednak w dużej mierze kwestia wczuty i wyobraźni słuchacza. Znaczna część tej płyty to tajemnicza, schizofreniczna i jednak niewiele mówiąca, ale z pewnością narysowana ciemnymi barawami, sałatka słowna. Chyba ucieleśnieniem tego jest otwierające całość "One Hundred Years" - jakiś koszmarny kalejdoskop, a może mroczny, brudny rewers zlewu, jaki np Kazik zastosował 15 lat później w "12 Groszach" - tutaj mamy ciąg luźno powiązanych linijek, obrazów, z których jeden jest gorszy od drugiego
nieważne czy wszyscy umrzemy...walka o wolność w telewizji...coś małego wypada z twoich ust i się śmiejemy.
Niedługo po premierze "Pornography", The Cure przestało istnieć w dotychczasowej formie, a Smith zajął się nagrywaniem popowych singli i kaleczeniem partii McGeocha na koncertach Siouxsie and the Banshees
by powoli obudowywać potęgę marki, z którą, jak się miało okazać, miał być związany przez większość swojego życia. Niewiele wiem o jego życiu prywatnym, ale to co wiem, pozwala mi ostrożnie ocenić, że wygrał on swój proces z demonami, które dopadły go w 1982 roku. "Pornography" wciąż jest trochę przerażające, ale po 38 latach, możemy przynajmniej słuchać jej z bezpiecznym poczuciem, że ta walka nie pochłonęła ofiar śmiertelnych. Pozostało dużo pięknych, smutnych melodii, wymiatające, szorstkie motywy na basie, dziwne, niepokojące teksty. No i pozostało
I can never say no...I can never say no to anyone but you - pięciosekundowa esencja dziwności, chaosu, niepokoju w The Cure i w glowie Roberta Smitha, wtedy, na początku lat osiemdziesiątych. Esencja, która wciąż daje mi czasem konkretne ciarki na plecach.