ABCWW według Kamika ciąg dalszy.
Dziś WIELKA CZWÓRKA w kolejności chronologicznej. O pozostałych albumach następnym razem.
Otóż, temu zespołowi oprócz płyt GENIALNYCH / WSPANIAŁYCH, przytrafiały i przytrafiają się płyty słabe. Ja, gdy myślę o Voo Voo, mam przed uszami tylko te pierwsze... miernych (choć to raczej zbyt mocne słowo) produkcji tej grupy nie przyjmuję na co dzień do wiadomości...
VOO VOO - 1986
Dosyć długo na pierwszym miejscu, od jakiegoś jednak czasu zakorzeniona na pozycji nr
3.
Chwila zawieszenia... cóż tu napisać?... Dla mnie to jedna z najważniejszych płyt w historii polskiej muzyki popularnej. To jak LEGENDA dla Armii. Po prostu trzeba ten album poznać. Niezwykła podróż w klaustrofobiczne przestrzenie onirycznego surrealizmu... zgrzytliwa psychodella...
Zdecydowanie najlepsze teksty w historii zespołu i coś bardzo charakterystycznego dla Voo Voo (szczególnie dla ich najlepszych osiągnięć), coś, czego nie zauważa się na gorąco, do czego trzeba
dostygnąć: spójna i przekonująca całość utkana z pozornie nieprzystających do siebie elementów. Waglewski żongluje konwencjami, a mimo to, ani na chwilę nie zmienia nastroju płyty.
Na pozycję trzecią album ten spadł chyba głównie dzięki temu, że jakoś rzadko przychodzi mi poń sięgać... możliwe, że przyczyniło się do tego częste niegdyś wysłuchiwanie tych wszystkich „Faz” i „Wizyt”, ale chyba po prostu jest nieco nieprzystępny...
Prologiem dla VOO VOO były z pewnością ŚWINIE. Ceniąc sobie pamięć o tym albumie, cieszę się, że Wagiel nie czuł potrzeby zaproszenia Hołdysa do współpracy przy autorskim projekcie...
SNO-POWIĄZAŁKA - 1987
Jak do tej pory
Opus Magnum... W dodatku płyta równie ważna, jak poprzedniczka.
Waglewski ze składu znanego z poprzedniego albumu, będącego właściwie czysto studyjnym projektem zostawił tylko siebie. I popełnił decyzję, która zaważyła na dalszych losach zespołu, a właściwie na tym, że powstał
zespół właśnie. Obecność Andrzeja Ryszki i braci Pospieszalskich: Janka i nade wszystko Mateusza, to fakt nie do przecenienia.
O samej muzyce właściwie trudno pisać. Dla mnie to po prostu... hmmm... posłuchajcie sami!... mam nadzieję, że niedosyt moich słów (hehehe...) Was do tego skłoni... obiecuję ogrom wrażeń!...
A! Teksty po raz ostatni tak fascynujące...
OOV OOV - 1998
Kiedy wydawało się, że geniusz Voo Voo już na zawsze ustąpił miejsca co najwyżej
fajności, w 11 lat od wydania SNO-POWIĄZAŁKI pojawia się OOV OOV... Temu albumowi przyznaję
medal srebrny!
Po tych wszystkich zawirowaniach muzycznych, wycieczkach w podejrzane kierunki, rozsmakowaniach w różnych estetykach, powstaje twór jednocześnie bardzo nowoczesny i do szpiku kości pokrewny dwu wymienionym już albumom.
Przede wszystkim tu Voo Voo znów niepokoi! I to jak! Nawet Mamadou Diouf brzmi psychodelicznie i nie kojarzy się ze - swoją drogą sympatyczną, ale też mającą swoje czas i miejsce -
tańczącą Afryką.
No i Stopa! W Voo Voo był już wtedy chyba od ośmiu lat i jak dla mnie pozostawał niezauważalny. I nagle BUM! To kolejna z jego naprawdę wielkich płyt...
No i duet Mateusz i Ziut Gralak... to zawsze jest PETARDA!...
Mam jednak dwa zastrzeżenia. Dwa powody, dla których OOV OOV nie może stanąć dumnie obok SNO-POWIĄZAŁKI. Pierwszy to teksty. Co prawda, w żadnym razie nie rażą, ale też nie ma w nich już tego czaru z początków działalności zespołu. A drugi to obecność Katarzyny Nosowskiej... dla mnie to rysa podobna do tej, zostawionej przez Sinéad O’Connor na 100TH WINDOW, tyle że śpiew Irlandki niekiedy nawet mi się podoba, a na Nosowską jestem po prostu uczulony... Myślę, że „Wzgórze” pięknie wypadłoby ze Steczkowską na przykład (a na wspomnianej płycie Massive Attack chętnie usłyszałbym po raz kolejny Elizabeth Fraser... Tak!, skojarzenia OOV OOV z trip-hopem są zdecydowanie nieprzypadkowe!).
VOO VOO Z KOBIETAMI - 2003
Jak dla mnie, to
czwarty stopień podium. Dalej przepaść... w każdym razie spora dziura...
Kiedy, trzy lata temu płyta ta pojawiała się na rynku, żyłem w przeświadczeniu, że OOV OOV to jednak tylko świetlik na bagnie (przy czym bardziej
świetlik, niż
bagnie)...
W okolicach premiery PŁYTY byłem na pewnym dość kameralnym koncercie Voo Voo (na który wybrałem się tylko dlatego, że odbywał się bardzo blisko i niemal nic nie kosztował) i usłyszałem tam coś niebywałego. Właściwie nie było piosenek, a nawet śpiewu, a zamiast tego pełno wspaniałego
dansingowego pierwiastka, który wpleciony przez Voo Voo w dogłębnie improwizowane utwory, okazał mi się ożywczym objawieniem... Niestety, długo nie dane mi było pozbyć się wrażenia, że zespół chowając swój geniusz za pazuchą, na swoich wydawnictwach prezentuje coś zupełnie innego...
I wtedy pojawiło się VOO VOO Z KOBIETAMI. Pamiętam, że dopiero za trzecim
empikowym podejściem do tego albumu, zechciałem go nabyć. Wcześniej myślałem sobie:
O! Grają trochę jak na tamtym koncercie! Ale Waglewski znowu smętnie snuje te same piosenki[sic!]
, tym samym głosem... Jednak za tym trzecim razem, coś mnie tknęło. Zresztą krążek nie był zbyt drogi hehehe...
Bardzo się cieszę, że się jednak skusiłem, bo jest to płyta w dyskografii Voo Voo niezwykła. Jest lekka, jest piosenkowa, a mimo to jest wspaniała! Jest w tym jakieś lekceważenie dla procesu
tworzenia muzyki. Panowie grają jakby od niechcenia. Niczego nikomu nie zamierzają udowadniać. Po prostu dobrze się bawią. Po prostu grają piosenki. Jest w tym jakieś pokrewieństwo z MEDDLE
niesuitowym, tak myślę... i panie wspaniale się wpasowały...
Ktoś w jakiejś gazecie napisał, że to najlepsza płyta grupy, wydaje mi się jednak, że musi nie rozumieć pierwszych dwóch albumów, a bez tego nie sposób zrozumieć istoty Voo Voo. Niemniej, VOO VOO Z KOBIETAMI dzielnie broni swojej pozycji. Zresztą, słucham go od dłuższego czasu najchętniej.